Uwolnił w jej głowie gąsienicę wątpliwości, która bezlitośnie przeżerała się przez jej wyrzuty sumienia i rozpacz.
„Czy ani przez chwilę niczego nie podejrzewałam? Czy ani przez chwilę nie wątpiłam?”
Włodarze miasta spierali się na temat geografii nawiedzanej dzielnicy, na temat ghuli i upiorów, na temat sposobu zakładania sideł.
– Wysoka izbo! – powiedziała Bellis, przekrzykując ich wszy kich. Umilkli. Doul spojrzał na nią oczami, w których nie było krzty przebaczenia. Nie odstraszyło jej to. – Jest jeszcze coś, o czym należy pamiętać – powiedziała. – Nie sądzę, aby Nowe Crobuzon pokonało tyle tysięcy kilometrów z miłości. Nie narażaliby się na utratę tylu statków, nie podejmowaliby takiej ciężkiej wyprawy, gdyby chodziło im tylko o „Sorgo”, a tym bardziej o sprowadzenie do kraju jednego człowieka. Silas Fennec ma coś, czego oni chcą. Nie wiem, co jest. Przysięgam, że nie wiem. Bezustannie mnie okłamywał, ale jedno wierzę, bo widziałam jego notatniki… że był w Cromlech, a ostatnio w Gengris. Powiedział mi, że grindylow go ścigali. Może to też jest prawdą. Może ścigali go ze względu na coś, co zabrał… Coś tak cennego, że kiedy Nowe Crobuzon się o tym dowiedziało, postanowiło wyprawić się na drugi koniec świata. Wszyscy jesteście zgodni, że dokonał rzeczy praktycznie niemożliwych: kradł rzeczy, do których nie miał dostępu, włamywał się do pilnie strzeżonych miejsc. Może kryje się za tym coś, co Silas Fennec ukradł grindylow, a Nowe Crobuzon po to przypłynęło. Mówię o tym przede wszystkim dlatego, że kiedy go wytropicie, może czegoś użyć… Bądźcie więc ostrożni. Po jej słowach zapadła długa, twarda jak skała cisza.
– Ona ma rację – powiedział ktoś.
– Co z nią? – spytał bojowo nastawiony młodzieniec z Rady Bud. – Co z nimi? Wierzycie im? Że o niczym nie wiedzieli? Że próbowali tylko ocalić swoje miasto?
– Moim miastem jest Armada! – krzyknął raptem Tanner. Uther Doul spojrzał na Tannera, a ten powoli opuścił głowę.
– Nimi zajmiemy się później – odrzekł Doul. – Na razie ich zatrzymamy, do czasu, gdy będziemy mieli Silasa Fenneca. Po jego przesłuchaniu zdecydujemy o ich losie.
Uther Doul osobiście odprowadził Tannera i Bellis do aresztu.
Z sali senackiej zabrał ich do labiryntu tuneli żłobiących „Wielki schodni”. Szli korytarzami wyłożonymi ciemnodrzewem, mijając stare heliotypy z crobuzońskimi marynarzami. Kiedy się w końcu zatrzymali, dochodziły ich dziwne dźwięki stygnącego metalu i pranych maszyn.
Doul pchnął Tannera, delikatnie, przez jakieś drzwi i Bellis zobaczyła ascetyczną celę: prycza, stół, krzesło i okno. Doul odwrócił się plecami do Bellis i ruszył dalej. Trafnie ocenił, że pójdzie za nim, prosto do swojej celi.
Ciemności za oknem więziennej kajuty nie były ciemnościami pochmurnej nocy. Znajdowali się poniżej linii wodnej, a iluminator wychodził na nieoświetlone morze. Bellis odwróciła się i przytrzymała drzwi, uniemożliwiając Doulowi ich zamknięcie.
– Panie Doul – powiedziała i czekała na jakąś oznakę miękkości, przyjaźni, pociągu czy przebaczenia. Niczego takiego nie zobaczyła. Czekał. – Jedna rzecz – podjęła, patrząc mu odważnie w oczy – Tanner Sack jest tutaj największą ofiarą. Nie zrobiłby nic, co miałoby zagrozić Armadzie. Tanner przeżywa piekło. Jest zdruzgotany. Jeśli zamierza pan kogoś ukarać… – Spazmatycznie zaczerpnęła tchu. – Próbuję panu powiedzieć, że jeśli leży panu na sercu sprawiedliwość, to przynajmniej jego niech pan nie karze. Niezależnie od innych decyzji. Tanner jest najlojalniejszym Armadyjczykiem i najlojalniejszym obywatelem Niszczukowód, jakiego znam.
Uther Doul przyglądał się jej długo z przekrzywioną na bok głową, jakby go zaciekawiła.
– Wielkie nieba, panno Coldwine – powiedział wreszcie spokojnym tonem, miększym i piękniejszym niż kiedykolwiek. – Na bogów, co za popis odwagi i ofiarności. Wziąć na siebie największą część winy, altruistycznie prosić o litość dla kogoś innego. Gdybym podejrzewał panią o niskie pobudki i manipulacje, gdybym zamierzał surowo panią potraktować za pani czyny, to w świetle pani szlachetnego altruizmu musiałbym chyba na nowo przemyśleć sprawę.
Bellis patrzyła na niego coraz szerzej otwartymi oczami. Kiedy tak z niej szydził, jego głos podszedł sarkazmem.
Płonęła zrozpaczona, upokorzona i znowu sama.
– O – wydyszała.
Nie zdołała wykrztusić z siebie ani słowa więcej.
Uther Doul przekręcił klucz w zamku i zostawił ją samą, żeby mogła poobserwować ryby, które po kretyńsku podpłynęły całą chmarą do światła wylewającego się z jej okna.
Armada nie znała czegoś takiego jak cisza. W najspokojniejszych godzinach najdłuższej nocy, kiedy na zewnątrz nie było żywej duszy, miasto rozbrzmiewało rozmaitymi hałasami.
Wiatr i woda nieustannie tu grały. Armada pokonywała kolejne fale, kurcząc się i rozszerzając. Takielunek szeptał. Maszty i kominy chwiały się niespokojnie. Statki pukały o siebie godzina po godzinie, jak kości, jak ktoś nieskończenie głupi i cierpliwy pod drzwiami pustego domu.
Warunki najbardziej zbliżone do prawdziwej ciszy panowały w nawiedzanej dzielnicy, gdzie nikt nie mieszkał. Stukanie, skrzypienie i chlupot wody tutaj brzmiały jakoś bardziej głucho. Były też jednak inne, mniej czytelne dźwięki, groźne i odstraszające intruzów.
Powolny trzask, jakby przewrócił się stos drewna na podpałkę. Rytmiczne dudnienie czegoś mechanicznego przebijającego drewno. Nikłe popiskiwanie, podobne do gry na rozstrojonym flecie.
Nawiedzana dzielnica kołysała się wśród tych dziwnych dźwięków, powoli butwiała i pęczniała od wody, kontynuując swój długotrwały upadek. Nikt nie wiedział, co się kryje w jej sponiewieranych upływem lat łodziach.
Największą jednostką w nawiedzanej dzielnicy był „Spichlerz Słów”. Ten wiekowy statek z ochrowego drewna miał ponad sto dwadzieścia metrów. Intensywne kolory, którymi niegdyś go pomalowano, zostały wyżarte przez wiek i słone powietrze. Pokład był jednym wielkim rumowiskiem masztów, żurawi, sztagów i rei. Leżące na pokładzie klepki i paliki tworzyły szachownicowy wzór. Traciły swoją strukturę, powoli butwiejące i zjadane przez robaki.
Zbliżała się północ. Z dzielnic Pragnieniowice i Tobietwój dochodziły odgłosy pijaństwa i wszystkiego, co się z tym wiąże, a ponadto mechaniczne hałasy powojennej odbudowy. Pomosty łączące nawiewaną dzielnicę z innymi okręgami, stare i nieużywane, wciąż istniały, noc odpięto je w niepamiętnych czasach, uparcie odmawiały obrócenia się w pył.
Z prymitywnej barki na granicy okręgu Tobietwój jakiś mężczyzna brnął nad wodą ku zdezelowanym statkom. Maszerował bez strachu przez nautyczny krajobraz rozpadu: pleśń i rdza były żrące jak odmrożenia. Mężczyźnie przyświecały tylko gwiazdy, ale znał drogę.
Na dziobie żelaznego trawlera rozwalone wielkie windy wylewały z siebie mechaniczne wnętrzności, jakby je zaszlachtowano. Między lepkimi od smaru pozostałościami tej jatki mężczyzna przeszedł na „Spichlerz Słów”, którego długi pokład był trochę odchylony od poziomu.
Do dna tego trawlera zamocowane było ogniwo ogromnego, wykutego przed wiekami łańcucha, który ciągnął się w dół i pełnił role uprzęży awanka.
Mężczyzna zstąpił w ciemności wnętrza nawiedzanego statku. Nie starał się zachowywać cicho. Wiedział, że gdyby został usłyszany wzięto by go za ducha.
Przemierzał skąpo oświetlone korytarze, z zarysami podświetlonymi taumaturgią i fosforyzującym murszem.
Mężczyzna zwolnił i rozejrzał się dokoła. Jego rysy zmarszczyły się zatroskaniem, a palce zacisnęły na posążku. U szczytu powleczonych błoną starości schodów przystanął i oparł wolną rękę o poręcz. Wstrzymał oddech i powoli odwrócił głowę, zaglądając w każdy zakamarek i nasłuchując.
Coś szeptało.
Mężczyzna nigdy wcześniej nie słyszał takiego dźwięku, nawet na tych dotkniętych plagą upiorów pokładach.