Z nagłym szarpnięciem Bellis doznała olśnienia. W jej głowie coś przeskoczyło, jakby zerwał się jakiś trybik. Puszczając mimo uszu dalsze rozkazy Doula, jej mózg ze zgrzytem obracał się wokół jednej i tej samej myśli: „statek z kraju, statek z kraju…”
Z desperackim zapałem spojrzała ku nikłej zasłonie dymu na zachodzie. „Jak mam do nich dotrzeć?” – pomyślała, zdumiona, zachwycona i oszołomiona.
Crobuzońskie statki wreszcie znalazły się w zasięgu wzroku: długa linia buchającego dymem czarnego metalu.
– Wciągają flagi – powiedział Hedrigall z nadbudówki na rufie „Wielkiego Wschodniego”. Patrzył przez wielką, zamocowaną na stałe lunetę. – Coś nam komunikują… Nazwa okrętu flagowego i… – zawahał się. – Chcą pertraktować?
Doul odział się na wojnę. Do szarej zbroi poprzypinał skałkówki w kaburach – na obu biodrach, na obu ramionach, na obu udach, na torsie. Wszędzie sterczały rękojeści sztyletów i noży do miotania. Bellis uzmysłowiła sobie z drżeniem serca, że Uther Doul wygląda tak samo jak w chwili, kiedy zstąpił na pokład „Terpsychorii”.
Szybko się jednak otrząsnęła. Już jej to nie obchodziło. Znowu skierowała wzrok ku crobuzońskim statkom, do bólu podniecona.
Doul zastąpił Hedrigalla za okularem lunety.
– „Kapitan Princip Cecasan z N.C.S. „Poranny Wędrowiec” – czytał powoli, przebiegając wzrokiem proporczyki i kręcąc głową. – „Pertraktacje dotyczące crobuzońskiego jeńca”.
Przez jedną osłupiałą chwilę Bellis sądziła, że chodzi o nią, ale jeszcze zanim jej twarz skurczyła się w wyrazie radosnego zdumienia, zdała sobie sprawę, jakie to niedorzeczne. I coś znajdującego się głęboko w jej głowie czekało, żeby ją poinformować o innym wyjaśnieniu. Odwróciła się, aby zlustrować twarze Uthera Doula, Hedrigalla, Kochanków i wszystkich przybyłych kapitanów.
I dostała gęsiej skórki. Uzmysłowiła sobie, że na propozycję rokowań wszyscy zareagowali z zimną pogardą.
Na widok tej zbiorowej emocji, tej absolutnej agresji, tej pewności, że Nowe Crobuzon jest państwem, któremu nie wolno ufać, z którym należy walczyć, które należy zniszczyć, radość natychmiast w niej zgasła. Bellis przypomniała sobie, co przeczytała na temat Wojen Pirackich, a zwłaszcza ataku Nowego Crobuzon na Suroch. Przypomniała sobie swoje rozmowy z Johannesem i Tannerem Sackiem. Przypomniała sobie, jaką wściekłość wzbudziła w Tannerze sugestia, że miałyby ich znaleźć crobuzońskie statki.
Bellis przypomniała sobie, w jakim strachu sama uciekała z Nowego Crobuzon. „Wypłynęłam w morze, bo bałam się o swoje życie. Gdzie tylko spojrzałam, wszędzie widziałam milicję. Bałam się agentów rządu. Takich jak marynarze na tych statkach”.
„Nie tylko piraci – morscy rywale Nowego Crobuzon – i nie tylko prze-tworzeni mieli powód bać się nadpływających statków” – uprzytomniła sobie. Uszedł z niej cały entuzjazm. Ona również powinna się bać.
– Są tak silnie uzbrojeni, że mogliby obrócić miasto w perzynę – powiedział Doul do zgromadzonych kapitanów. – I oni nam mówią, że chcą się targować? – Nikogo z obecnych nie trzeba było przekonywać. Słuchali w milczeniu. – Zniszczą nas, jeśli tylko będą mieli taką możliwość. A okazuje się, że potrafią nas wytropić z drugiego końca świata, bogowie raczą wiedzieć jak. Jeśli teraz nie podejmiemy walki, będą do nas wracali. Przystępujemy do natarcia – dokończył powoli, do wtóru wiwatów, w których pobrzmiewało raczej napięcie niż wola walki.
Dowódcy odlecieli taksówkami powietrznymi na swoje jednostki. Ci władcy okręgów, którzy mieli walczyć, kazali się przewieźć na statki lub sterowce, ci zbyt schorowani lub tchórzliwi wrócili na okręty flagowe. Na podeście zostali tylko Doul, Bellis i Kochankowie. Na Bellis pozostała trójka w ogóle nie zwracała uwagi.
Kochankowie mieli wojować osobno: on na okręcie wojennym „Przystań Cho”, ona na statku powietrznym „Nanter”. Żegnali się ze sobą. Ze splecionymi językami mruczeli ekstatyczne dźwięki, które Bellis znała z podsłuchiwanek. Mówili sobie cicho, że niedługo znowu będą razem. Bellis uzmysłowiła sobie, że w ich rozstaniu nie ma nic wzruszającego, nic tragicznego. Nie całowali się tak, jakby to miał być ostatni raz, lecz zgłodniałe i lubieżnie, z nadzieją na rychły ciąg dalszy. Nie czuli strachu i chyba nie czuli też żalu: można było odnieść wrażenie, że pragną się rozstać, aby móc zejść się znowu.
Jak zawsze patrzyła na nich z pełną obrzydzenia fascynacją. Blizny wiły się jak małe węże, kiedy dotykali się twarzami.
Crobuzońskie statki były oddalone o mniej niż piętnaście kilometrów.
– Niektóre z nich się przebiją – powiedziała Kochanka do Uthera. – Możemy sobie pozwolić na utratę statków, aerostatów, batyskafów, obywateli. Nie możemy sobie pozwolić na utratę miasta i musisz być tutaj, aby go strzec. Jako nasza… ostatnia linia obrony. Aha – dodała – i nie możemy sobie pozwolić na utratę ciebie. Jesteś nam potrzebny, Doul. Wiesz, do czego. Kiedy dotrzemy do Blizny.
Bellis nie wiedziała, czy Kochanka zapomniała o jej obecności, czy też nie zależało jej już na utrzymaniu sprawy w tajemnicy.
Ostatni sterowiec odleciał, zabierając Kochanków na ich stanowiska bojowe. Awankowi ściągnięto wodze i miasto zwolniło. Doul i Bellis byli sami. Na szerokim pokładzie „Wielkiego Wschodniego” ludzie się zbroili.
Doul nie patrzył na Bellis i nie odzywał się do niej. Spoglądał w dal obok „Sorgo”. Mniej niż osiem kilometrów dzieliło marynarkę armadyjską od klina crobuzońskich okrętów wojennych z zadartymi nosami. Odległość malała.
W końcu Doul odwrócił się ku Bellis. Szczękę miał zaciśniętą, oczy otwarte trochę za szeroko. Podał Bellis skałkówkę. Czekała, aż jej powie, żeby zeszła pod pokład albo żeby nie pętała mu się pod nogami, ale nic takiego nie usłyszała. Stali razem i obserwowali zbliżani się crobuzońskich okrętów.
Mężczyzna całuje posążek i maszeruje niewidziany za plecami Bellis i Uthera Doula.
Serce szybko mu bije. Jest spakowany i gotowy. W kieszeniach i rękach ma cały swój dobytek. Jest rozczarowany, ale nie zaskoczony: Armada nie zgodziła się pertraktować. Tak będzie wolniej – ale może, przyznaje, per saldo wcale nie krwawiej.
Tak blisko, tak blisko. Już prawie może wejść na pokład „Porannego Wędrowca”, ale nie całkiem. Jeszcze kilka kilometrów. „Wyślą po mnie łódź” - myśli i szykuje się na ich powitanie. „Poinformowałem ich, gdzie będę”.
Uther Doul mówi coś teraz do Bellis, pokazując na rozgorączkowaną ciżbę na dole. Żegna się z nią. Zostawia ją na dachu nadbudowie schodzi do swoich wojsk, a ona śledzi go wzrokiem ze skałkówką w garści.
Mężczyzna wie, że ci, co nadpływają, jego rodacy, nie będą mieli problemów ze znalezieniem go. Wysłany przez niego opis był precyzyjny. Zresztą „Wielkiego Wschodniego” nie sposób pomylić z innym statkiem.
Oddzielone niecałymi pięcioma kilometrami morza dwie marynarki wojenne stały naprzeciwko siebie. Armadyjczycy: eklektyczna zbieranina statków wszystkich możliwych typów i we wszystkich możliwych kolorach, nad niezliczonymi pokładami wybrzuszają się żagle i snuje się dym. Po drugiej stronie „Poranny Wędrowiec” i siostrzane jednostki ustawione w szyku bojowym, szary metal i ciemnodrzew poprzebijane wielkokalibrowymi działami.
Do okrętów crobuzońskich zbliżała się chmara sterowców: wojskowych, zwiadowczych, taksówek obciążonych strzelbami i baryłkami czarnego prochu. Nie było wiatru, dzięki czemu szybko posuwały się naprzód. Na czele tych pstrokatych sił powietrznych leciał „Trójząb”, otoczony mniejszymi statkami powietrznymi i pojedynczymi baloniarzami.
Armadyjscy kapitanowie wiedzieli, że mają słabsze działa. Ich okręty znajdowały się ponad trzy kilometry od nieprzyjaciela, kiedy crobuzońskie statki dały ognia.