– Bunt – szepnął Silas.
Bellis uśmiechnęła się bez specjalnego entuzjazmu.
– Bunt – przytaknęła. – Boją się buntu. I dlatego potrzebny nam jest Simon Fench.
Silas skinął powoli głową, po czym zapadła długa cisza.
– Musi rozpuścić po mieście tę informację – powiedział w końcu. – Bibuła, pogłoski i tak dalej. To jego żywioł. Mogę załatwić, żeby wziął to na siebie.
– Przepraszam cię, Bellis – rzucił, kiedy wstała już do wyjścia. – Nie jestem dobrym przyjacielem. Od jakiegoś czasu… Mam pracowity i trudny okres. Ostatnim razem zachowałem się po chamsku i przepraszam cię za to.
Przyglądając się mu, Bellis poczuła niechęć… ale też, paradoksalnie ostatnie podrygi sympatii, którą niegdyś go darzyła. Coś jakby strzęp wspomnienia.
– Nie jesteśmy sobie nawzajem nic winni, Silasie – powiedziała z chłodnym uśmiechem. – Nie jesteśmy przyjaciółmi. Ale oboje jesteśmy zainteresowani niepowodzeniem planu Kochanków. Ja go nie udaremnię, ale niewykluczone, że tobie się uda. Oczekuję, że podejmiesz taką próbę i będziesz mnie informował o efektach. Żadnych innych kontaktów nie oczekuję. Nie chcę, żebyśmy się widywali jako przyjaciele.
Silas Fennec siedział w „Pashakanie” jeszcze długo po wyjściu Bellis. Przeglądał jakieś plamiące tuszem ulotki i gazety, obserwując, jak niebo ciemnieje. Dni były teraz zauważalnie dłuższe i przywiodły mu na myśl lato w Nowym Crobuzon.
Czekał długo, bo właśnie do tego pubu kierowano ludzi, którzy go dostatecznie wytrwale szukali. Pił jednak i czytał sam. Kiedy wychodził, jakaś obszarpana klientka rzuciła zaciekawione spojrzenie na jego… plecy. Więcej uwagi mu nie poświęcono.
Pokrętną trasą, która wiodła zaułkami dzielnicy Tobietwój, Fennec zmierzał na żelazny statek „Harówka”, zacumowany w spokojnej części miasta. Obok majaczył wielki, stary okręt fabryczny, w którym obecnie mieścił się armadyjski szpital dla obłąkanych.
Fennec czekał w domu, w jednym z pozbawionych wyrazu betonowych bloków, zbudowanych obok komina „Harówki” w cieniu szpitala. O jedenastej rozległo się pukanie do drzwi: przybył jego kontakt. Po raz pierwszy od wielu dni mieli poważną sprawę do omówienia. Fennec powoli podszedł do drzwi i po drodze jego sposób poruszania się, mimika i gestykulacja uległy nieznacznej zmianie.
Zanim otworzył drzwi, przeistoczył się w Simona Fencha.
Za progiem stał rosły, leciwy już człowiek-kaktus, który rozglądał się nerwowo wokół siebie.
– Hedrigall – powiedział cicho Fennec, nie całkiem swoim głosem. – Czekałem na ciebie. Musimy porozmawiać.
W poszarpanej i nieczytelnej architekturze statku księżycowego „Uroc” gromadziły się wampiry.
Brucolac zwołał konklawe swoich nieumarłych podkomendnych swoich pretorian. Kiedy ponury zmierzch przeszedł w noc, usadowili się na pokładzie statku księżycowego lekko i bezgłośnie jak liście.
Wszyscy obywatele Pragnieniowic wiedzieli, że wampiry cały czas ich obserwują. Nie nosili mundurów: ich tożsamość nie była znana.
Bakcyl wywołujący fotofobiczną hemofagię – odmiana wampiryczna – był kapryśny i słaby, przenosił się wyłącznie przez ślinę, szybko się degenerował i zdychał. Aby doszło do zarażenia, po pierwsze ofiara musiała nie umrzeć, po drugie jakaś ilość śliny nieumarłego musiała przedostać się do krwiobiegu, do czego mogło dojść tylko przy kontakcie bezpośrednim. Jeśli zatem ofiara przeżyła deliryczną gorączkę, budziła się pewnej nocy, mając za sobą proces śmierci i odnowy, czyli jako nieumarły, trawiona silnym głodem, z odmienionym organizmem, wielokrotnie silniejsza i szybsza, nie podlegająca procesom starzenia się, odporna na większość ran. I niezdolna do przetrwania przy promieniowaniu słonecznym.
Cała kadra z Pragnieniowic została starannie wyselekcjonowana przez Brucolaca. Podatek posoczny ściągano najpierw do pojemników, dla uniknięcia przypadkowego zakażenia. Metodą bezpośrednią Brucolac pił tylko krew swoich najbardziej zaufanych sług, swoich najwierniejszych zwolenników, których obdarzał zaszczytem szansy zostania nieumarłymi.
W przeszłości zdarzały się wypadki zdrady. Upojeni władzą wybrańcy Brucolaca zwracali się przeciwko niemu. Dokonywano zakażeń bez jego upoważnienia i były próby zamachów na niego. Brucolac zdławił je wszystkie, ze smutkiem, ale bez wysiłku.
Dziesiątki jego podkomendnych – mężczyzn, kobiet i obojnaczej młodzieży – zebrało się wokół niego w wielkiej sali „Uroca”. Nie musząc się ukrywać ze swoimi skłonnościami, rozwijali wężowe języki na całą długość i z zachwytem kosztowali powietrze.
Z przodu, niedaleko Brucolaca, stała obszarpana kobieta, która obserwowała Fenneca w „Pashakanie”. Wszyscy patrzyli na swego pana szeroko otwartymi, emanującymi światłem oczami.
Po bardzo długim milczeniu Brucolac przemówił. Bardzo cicho. Gdyby miał wokół siebie ludzi, nie usłyszeliby go.
– Bracia i siostry. Wiecie, po co tutaj jesteśmy. Powiedziałem wam dokąd zmierzamy, dokąd chcą nas zaciągnąć Kochankowie. Powszechnie wiadomo, że sprzeciwiamy się ich planom. Ale jesteśmy w mniejszości. Nie cieszymy się zaufaniem. Nie zmobilizujemy opinii publicznej, bo nikt nie posłucha naszych przestróg. Mamy związane ręce. Niewykluczone jednak, że sytuacja ulega zmianie. Kochankowie chcą, aby sprawa nabrała takiego impetu, że kiedy ich plan przedostanie się do wiadomości publicznej, będzie już za późno na przeciwstawienie się mu. Mają nadzieję, że ludzie z ochotą przyjmą na siebie status uprowadzonych. – Brucolac prychnął szyderczo i polizał powietrze swoim wielkim językiem. – Ale wygląda na to, że zostaną zdemaskowani szybciej, niż się spodziewają. Dzisiaj wieczorem podsłuchano fascynującą rozmowę. Simon Fench wie, dokąd płyniemy. – Skinął głową na kobietę w łachmanach. – Trudno w to uwierzyć, ale crobuzońska lalunia Doula wydedukowała, co się dzieje, i przekazała tę informację panu Fenchowi… albo Fennecowi czy jak on tam każe na siebie mówić. Wiemy, gdzie on mieszka, prawda? – Kobieta skinęła głową. – Fench planuje puścić w obieg kolejną ze swoich podburzających broszur. Moglibyśmy spróbować mu pomóc, włączyć się w to, ale on działa w pojedynkę i gdyby się zorientował, że go zidentyfikowaliśmy, to by odtrącił podaną mu dłoń i zniknął. Lepiej nie ryzykować i nie mieszać się do jego działań. Należy mieć nadzieję – podkreślił Brucolac – że upora się z tym szybko i że wywoła to kryzys w Niszczukowodach. Na razie nie dotarliśmy do Pustego Oceanu, ale… – Słowo to zabrzmiało w jego ustach tak zimno i twardo, że jego podkomendni wpadli w uniesienie. – Ale musimy być gotowi na ewentualność, że Fenchowi się nie uda. Bracia i siostry… – Dźgnął językiem powietrze, mówiąc gardłowym szeptem. – Bracia i siostry, nie przegramy tej bitwy. Miejmy nadzieję, że Fenchowi się powiedzie, ale musimy przygotować plan awaryjny. Jeśli będzie trzeba, siłą przejmę władzę w tym zasranym mieście.
Jego nieumarli pretorianie syknięciami i mruknięciami wyrazili swoją aprobatę.