Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Odpięte pomosty, liny, łańcuchy i rozporki wróciły na swoje miejsca. „Kastor” wyśliznął się jak drzazga z ciała miasta, które natychmiast się zasklepiło.

W wielu miejscach przejście było niewiele szersze od „Kastora”, który skutkiem tego obijał się o statki, ale linowo-gumowe powijaki amortyzowały zderzenia. Ociężale sunął ku otwartemu morzu. Tłumy krzyczały i machały triumfalnie, jakby myśliwi zostali po wielu latach – puszczeni z więzienia.

Statek w końcu minął „Thaladina” i znalazł się na wodach oceanu. Ponieważ przejście było skierowane na północ, musiał płynąć szybciej od awanka, żeby wynurzyć się z miasta. Potem utrzymał prędkość, ale opłynął Armadę i skręcił na południe. Minął Pamięcioimpulsownię, minął rojne od łodzi wejście do potu Basilio, minął Czasy, aby znaleźć się pośród jednostek, które zdążały za miastem i krążyły wokół niego. Statek Tintinnabuluma zrzucił do wody bufory: gumę i nasączone smołą płótno, aby po chwili zniknąć za południowym horyzontem.

Wiele osób obserwowało „Kastora” z Ogrodu Rzeźb. Byli wśród nich Angevine i Szekel, którzy trzymali się za ręce.

– Wykonali swoje zadanie – powiedziała Angevine. Jeszcze nie otrząsnęła się z szoku, jakim była dla niej utrata pracy, ale w jej głosie dało się słyszeć tylko nikłą nutkę żalu. – Zrobili to, do czego ich tutaj sprowadzono. Po co mieliby zostawać? Wiesz, co mi powiedział? – ciągnęła zniecierpliwionym tonem, po którym Szekel poznał, że od dawna chciała to z siebie wyrzucić. – Powiedział, że może i by zostali, ale nie chcą płynąć tam, gdzie zmierzają Kochankowie.

Tanner obserwował odpłynięcie „Kastora” od dołu.

Nie martwiło go, że miasto kieruje się na północ ani że cel podróży jest mu nieznany. Bardzo ucieszyło go, że podniesienie awanka to jeszcze nie koniec projektu niszczukowodzkiego. Nie mógł zrozumieć ludzi, którzy widzieli w tym oszustwo, w których własna niewiedza budziła złość i obawy.

„Przecież to cudowne!” – chciał im powiedzieć. „To jeszcze nie koniec! Mamy coś więcej do zrobienia! Kochankowie jeszcze coś szykują. Możemy osiągnąć jeszcze większe rzeczy! Nie musimy wracać do codziennej szarzyzny!”

Przebywał pod powierzchnią coraz więcej godzin, a nad wodą spędzał czas sam lub z Szeklem, który z upływem dni robił się coraz bardziej zamknięty w sobie.

Tanner zbliżył się do Hedrigalla. Paradoksalnie, Hedrigall był rzecznikiem sprzeciwu wobec północnego kursu miasta i wobec milczenia Kochanków. Tanner wiedział jednak, że jest równie lojalny jak jego bunt wynika z obywatelskiej troski. Hedrigall, inteligentny i rozważny krytyk, nie wyśmiewał lojalności Tannera jako ślepej czy bezrefleksyjnej, rozumiał zaufanie prze-tworzonego do Kochanków i poważnie traktował fakt, że ten ich broni.

– Wiesz, że oni są moimi szefami – powiedział mu kiedyś – i wiesz, że nie mam żadnych ciepłych uczuć do mojej tak zwanej ojczyzny. Pieprzone Dreer Samher gówno dla mnie znaczy. Ale z tym milczeniem przeginają, chłopie. Udało się, wszystko poszło dobrze i powinni nam powiedzieć, jakie mają dalsze plany. Inaczej utracą nasze zaufanie. Utracą mandat społeczny. A do licha zgniłego, stary, to jest wszystko, co mają. Ich jest tylko dwójka, a nas Croom wie ile tysięcy. To nie jest dobre dla Niszczukowód.

Pogląd ten zdeprymował Tannera.

Najlepiej czuł się pod wodą. Podmorskie życie okręgu toczyło się jak dawniej: chmary ryb, Bastard John, odziani w skórę i metal nurkowie zabezpieczeni linami, żwawi ludzie-ryby z Cieplarni, ludzie-raki, cienie batyskafów podobnych do krępych wielorybów. Filary „Sorgo” ze sterczącymi nogami dźwigarów. Wreszcie Tanner Sack, wykonujący kolejne zlecenia, udzielający kolegom instrukcji i porad, przyjmujący i wydający rozkazy.

A mimo to wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż przedtem. Przez to, że na obrzeżach całej tej banalnej krzątaniny, ujmując w ramy masę kilów i kadłubów niby punkty pentagramu, pięć wielkich łańcuchów schodziło stromo w głębinę, do znajdującego się wiele kilometrów niżej awanka.

Praca Tannera była teraz trudniejsza. Musiał cały czas pływać, żeby dotrzymać Armadzie tempa. Dla wytchnienia często chwytał się sterczących słupów, obrośniętych skorupą pąkli drzewc, dając się holować. Pod koniec dnia, kiedy wychodził z wody i wracał do swojej kwatery, był wykończony.

Myśli o Nowym Crobuzon coraz częściej mąciły mu spokój. Zadawał sobie pytanie, czy przekazana przez niego wiadomość dotarła do adresata. Miał wielką nadzieję, że tak. Nie wyobrażał sobie, że jego niegdysiejsza ojczyzna miałaby spłonąć w wojennej pożodze.

Upał nie chciał zelżeć. Dzień w dzień ludzie pocili się i osłaniali oczy przed oślepiającym światłem. Jeśli już pojawiły się chmury, były nabrzmiałe, burzowe i elyktryczne.

Kochankowie, anophelius Aum, Uther Doul i reszta kliki schroniła pod pokład „Wielkiego Wschodniego”, aby pracować nad nowym, tajnym projektem. Naukowcy, którzy zostali od niego odsunięci, błąkali się niepocieszeni i pełni pretensji.

Bellis również podziękowano za jej usługi. W godzinach pracy, braku innych znajomych, zaczęła znowu spotykać się z Johannesem. On również trafił poza nawias. Awank został schwytany i jego rola się skończyła.

Tearfly nadal traktował Bellis nieufnie. Spacerowali rozkołysanymi ulicami Armady, przysiadając przy kawiarnianych stolikach na chodniku lub zachodząc do małych parków, gdzie bawiły się wokół nich pirackie dzieci. Oboje nadal otrzymywali wynagrodzenie, które starczało na wygodne życie, ale dni były puste i dłużyły się niemiłosiernie. Ciążyło też nad nimi pasmo kolejnych identycznych dni. Johannes był zły. Czuł się porzucony.

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zaczął regularnie wspominać o Nowym Crobuzon.

– Jaki jest miesiąc w kraju? – pytał.

– Swiven – odparła machinalnie Bellis, po czym skarciła się za to, że nie upozorowała namysłu.

– W Nowym Crobuzon zima się skończyła. – Skinął głową ku zachodowi. – Nadeszła wiosna.

Wiosna. „A mnie ukradziono zimę” – pomyślała Bellis. Przypomniała sobie rzeczną wyprawę do Zatoki Żelaznej.

– Jak myślisz, wiedzą już, że nie dotarliśmy na miejsce? – spytał.

Nova Esperium na pewno wie. A przynajmniej uznali, że mamy poważne opóźnienie. Zaczekają na następny statek z Nowego Crobuzon, który przypłynie za jakieś pół roku, dopiero wtedy prześlą wiadomość, że nas nie ma. Czyli w Nowym Crobuzon jeszcze długo się nie dowiedzą.

Siedzieli i pili cienką kawę uprawianą na Armadzie.

– Ciekawe, co się tam dzieje – powiedział w końcu Johannes.

Nie odzywali się wiele do siebie, lecz powietrze było nabrzmiałe tym milczeniem.

„Sprawy nabierają tempa” – powiedziała sobie Bellis, nie do końca rozumiejąc tę myśl. Odnosiła wrażenie, że wspomina Nowe Crobuzon inaczej niż Johannes: kiedy je sobie wyobrażała, było jakby zakonserwowane w szkle, zupełnie nieruchome. W tym momencie nie myślała o swoim rodzinnym mieście, może ze strachu.

Była prawie sama z wiedzą o wydarzeniach, do których nie doszło o wojnach nad brzegami Smoły i Canker, którym zapobiegli. Nie przestawała budzić w niej zdumienia myśl, że to między innymi dzięki niej miasto zostało uratowane. A może nie zostało?

„Niepewność – pomyślała – cisza, możliwość, że to się stało albo nawet dzieje się teraz… Powinnam być zdruzgotana”. Ale nie była. Miała raczej poczucie, że znajduje się w stanie oczekiwania.

Ten wieczór spędziła z Utherem Doulem.

Mniej więcej co trzy dni szli napić się czegoś albo spacerowali razem po mieście, albo spotykali się u niego, a rzadziej u niej.

Nigdy jej nie dotknął. Jego małomówność męczyła Bellis. Czasami nie odzywał się przez wiele minut, aby przystąpić do opowiadania jakiejś mitologicznie brzmiącej historii w odpowiedzi na jakąś uwagę lub pytanie. Jego cudowny głos władał wtedy jej duszą i zapominała o frustracji – aż do końca opowieści.

101
{"b":"101386","o":1}