Przynajmniej na razie.
Euforia Patricii Stokes trwała trzydzieści sześć godzin. Potem się rozpłynęła.
Patricia usiłowała skorzystać z karty kredytowej, ale została zablokowana. Tak samo było z kartą bankomatową. Pięćdziesięcioośmioletnia kobieta z walizką drogich ubrań została dosłownie bez grosza. To ją przeraziło i popchnęło do ucieczki w najbezpieczniejsze miejsce, jakie znała – w ramiona męża.
Poprzednią noc spędziła u przyjaciół. Dzięki temu pierwsze parę godzin przeszło jej ulgowo. Ale o świcie musiała przyznać, że potrzebuje nowego celu. Po raz pierwszy w życiu powinna zapanować nad własnym losem.
Zadzwoniła do „Four Seasons”. Jamie O’Donnell wyjechał. Pojechała do mieszkania syna. Zastała w nim jego kochanka. Pakował rzeczy Briana; powiedział, że jej syn wyjechał z miasta. Ale nie wiedział, dokąd.
Została jej jeszcze jedna osoba.
Teraz stała z walizką przed domem Ann Margaret Dawson. Znała ją tylko jako szefową córki. Zapomniała o dumie i zapukała.
Po chwili drzwi uchyliły się lekko. Ann Margaret wyjrzała nieufnie, jakby spodziewała się czegoś nieprzyjemnego, oczy rozszerzyły się jej ze zdumienia.
– Patricia! – wykrzyknęła i otwarła szeroko drzwi.
– Odeszłam od Harpera – wyrzuciła z siebie Patricia.
– I szukasz Jamiego?
– Nie – zdziwiła się Patricia. – Szukam ciebie.
Ann Margaret zamknęła oczy. W jej twarzy był smutek.
– Kochasz go?
– Kogo?
– Jamiego.
– Ależ skąd! To było wiele lat temu. Teraz chcę tylko odzyskać moją córkę.
– Patricio – powiedziała Ann Margaret cicho, niemal łagodnie. – Pora, żebyśmy porozmawiały.
Brian Stokes umościł się wygodniej w fotelu. Pierwszy lot do Houston był przewidziany na rano, więc zostało mu trochę czasu na sen. Ale nie mógł zmrużyć oka. Martwił się, że przybędzie za późno.
Do tej pory wszystko robił nie tak. Wydawało mu się, że nie może uciec przed faktami. Matka miała romans z jego ojcem chrzestnym. Urodziła dziecko Jamiego i Harper się o tym dowiedział. Spowodował śmierć Meagan z wściekłości, ale także z chciwości. Tatuś zabił dziecko za milion dolców.
A Brian nigdy nie pisnął słówka.
Był tylko dzieckiem. Ale teraz stał się dorosły i przysiągł, że dla Melanie zrobi wszystko.
Poruszył się w fotelu, usiłując rozciągnąć zesztywniałe stawy i znieruchomiał.
Przysiągłby, że zauważył kogoś znajomego, ale kiedy znowu spojrzał, nikogo już tam nie było.
Melanie spała niespokojnie. Znowu znalazła się w chacie. W chacie w środku lasu. Przyglądała się pająkowi, idącemu po szybie. Meagan stała za jej plecami. Kołysała się w przód i w tył, ściskając drewnianego konika.
– Wypuść mnie, wypuść, wypuść…
Nie masz pojęcia, co on może ci zrobić.
Na podłogę padł cień. W drzwiach stał mężczyzna. Zrobił krok w głąb izby. Meagan skuliła się w kącie i Melanie już wiedziała, że wszystko stracone. On wrócił. Teraz mogło już być tylko gorzej.
– Nie! – pisnęła dziewczynka.
– Nie! – krzyknęła Melanie.
– Już dobrze – szepnął jej do ucha David i przytulił ją do siebie. – Jestem przy tobie. Jestem przy tobie.
– Za późno – odparła.
33
Kiedy obudziła się po raz drugi, była sama w łóżku. W pokoju panował mrok; grube zasłony tamowały kaskady oślepiających promieni teksańskiego słońca. Z oddali dobiegał monotonny warkot samochodów na betonowej autostradzie. Bliżej rozlegał się klekot metalowego wózka sprzątaczki. Melanie zamrugała. Miała ciężką głowę: wspomnienie złych snów wisiało nad nią jak cień, którego nie umiała odpędzić. Za lewym okiem zagnieździł się tępy pulsujący ból. Jeszcze nie migrena, ale powinna wziąć parę tabletek aspiryny.
Wreszcie odwróciła głowę i rozejrzała się za Davidem.
Na podłodze leżały porozrzucane ubrania. Na krześle zwisały niedbale spodnie i marynarka.
Z głębi apartamentu dobiegł ją stłumiony dźwięk. Jęk bólu.
Popędziła do łazienki. Nie spodziewała się widoku, jaki ujrzała.
David wił się na zimnej podłodze.
– O Boże! Plecy?
Opadła na kolana obok niego. Nie odpowiedział. Był śmiertelnie blady, a jego twarz miała wyraz przerażającego cierpienia.
– Przynieść ci lodu? Masz jakieś lekarstwo?
W odpowiedzi wierzgnął spazmatycznie. Wyrwał mu się kolejny jęk. Podpełzła bliżej i ujrzała w jego oczach coś gorszego od bólu – bezsilną wściekłość.
– Idź… stąd… – jęknął.
Zdecydowała się na kompromis. Narzuciła ubranie i pobiegła po lód. Kiedy wróciła, David nadal próbował pełznąć. W pewnym sensie było to jeszcze bardziej przerażające.
Więc tak wygląda artretyzm. Tak wygląda życie silnego, odpowiedzialnego Davida Riggsa.
Melanie zorientowała się, że po policzkach płyną jej łzy. Drżącymi rękami przełożyła lód do koszuli Davida i zrobiła z niej niezgrabny tobół.
– Położę ci to na plecach – uprzedziła.
David wymamrotał coś, co mogło być przekleństwem. Melanie umieściła worek z lodem na jego nagich plecach. Natychmiast całe jego ciało wygięło się w łuk, mięśnie karku stężały, wargi uniosły się, obnażając zęby.
– Przepraszam – szepnęła. – Nie wiem, co jeszcze…
– Zostaw… – zgrzytnął. – Czasu…
Opuścił głowę. Jego ciałem ciągle wstrząsały konwulsje.
Melanie usiadła obok niego i czekała. W końcu nogi przestały mu drgać, a z twarzy zniknął wyraz strasznego cierpienia, choć nadal była zaczerwieniona. Podkulił nogi i przybrał pozycję płodu.
– Jak to jest? – zaryzykowała.
– Cholernie.
– Często się zdarza?
– Bywają… etapy…
– Na pewno możesz coś zrobić. Ćwiczenia, leki…
Nie odpowiedział, ale spojrzał na swoją torbę. Melanie wstała i otworzyła ją. Znalazła w środku butelkę pomarańczowych tabletek. Niemal nie napoczętą, choć data na niej pochodziła sprzed roku.
– Nie rozumiem.
– To artretyzm – wymamrotał z udręką. – Czasami budzę się w nocy i mam mięśnie tak zaciśnięte wokół żeber, że nie mogę oddychać. W dobrych okresach mogę się zająć pracą. Ale kiedy jest tak, jak dziś, wracam na ziemię. Co na to poradzą pigułki!
Dotknęła jego policzka.
– Boisz się, prawda? Boisz się, że jeśli weźmiesz pierwszą tabletkę, to będzie znaczyło, że się poddałeś. Przyznasz wtedy, że masz chroniczną chorobę i będziesz ją miał do końca życia.
– Nie, do diabła! Boję się, że wezmę te przeklęte prochy i nie poczuję żadnej zmiany. Nic nie będzie lepiej i nie będę się już mógł łudzić nadzieją!
– Och… – szepnęła. – Och, kochanie, to artretyzm. Nie rak.
Wyraz jego zapadniętej z bólu twarzy szarpnął ją za serce. Wzięła go w ramiona, położyła sobie jego głowę na kolanach, przytuliła mocno.
– Tyle razy dawali jej chemię – mruknął ochryple. – I nic nie pomogło. Sprzątaliśmy dom i nic się nie działo. Nic się nie zmieniało na lepsze.
– Rozumiem, rozumiem.
– Chciałem, żeby ojciec był ze mnie dumny. Tak strasznie tego chciałem.
– On jest z ciebie dumny.
– Do diabła, kochałem baseball. I nie miałem na nic wpływu. Nigdy nie będę tym, kim chciałem być. Nigdy.
– Och, Davidzie… Jak my wszyscy.
Wreszcie najgorsze minęło. Została obok niego na podłodze. Głaskała go po włosach, karku, ramionach. Poczuła gładkość jego skóry, wyraźny rysunek mięśni i stawów. David podniósł głowę. Spojrzała w jego przenikliwe niebieskie oczy i nagle znalazła się na plecach, i znowu się kochali, gwałtownie i z nagłą żądzą.
Potem leżeli bez słowa, splatając i rozplatając palce dłoni. Słuchali bicia własnych serc.
– Mam nazwisko i adres akuszerki – odezwał się David wiele godzin później.
– To dobrze – powiedziała.
Wstali i ubrali się.
Adres zaprowadził ich do ładnej dzielnicy, o wiele przyzwoitszej niż można by się spodziewać po kobiecie, która odebrała poród dziecka Russella Lee Holmesa. Skromny domek stał na jednym z nowych przedmieść, otaczających Houston, gdzie każdy prawie dom wygląda tak samo, tylko jest pomalowany na odrobinę inny kolor. Piękne, zadbane trawniki. Parę młodych drzewek wychylających się ku słońcu. Patrząc na nie można się było zorientować, że domy wokół zostały wzniesione niedawno.