Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zdołał się cofnąć; wymacał ręką portfel. Zawsze podróżował z awaryjną prezerwatywą; wieczny optymista.

Wstał, dzierżąc triumfalnie foliowy pakiecik i zobaczył ją: smukłe ciało rozciągnięte na niebieskiej kapie, wzniesione piersi o różowych czubkach, skóra jak śmietanka. Na twarzy miała rozmazany makijaż, ale on widział ją prawdziwą, o rozchylonych ustach i oczach zasnutych mgłą pożądania.

– Spójrz na mnie – zażądał ochryple. To coś poważnego. Kiedy to się skończy, nigdy nie odejdę.

Wsunął prezerwatywę, nie odrywając oczu od jej twarzy, i wszedł w nią jednym mocnym pchnięciem. Krzyknęła.

– Melanie, słodka Melanie…

Jej oczy pociemniały.

– Nie – szepnęła i jęknęła, gdy zaczął się poruszać. – Nie Melanie. Nikt.

Pchnął mocniej. Skubnął zębami wargę i poczuł, że jej ciało tężeje. Potem zobaczył jeszcze w jej oczach zdumienie, gdy zadrżała pod naporem orgazmu. Jej twarz lśniła warstewką potu. Była piękna.

Za oknami ryczały samochody. David przestał je słyszeć.

Potem położył się obok i przygarnął ją do siebie. Oparła głowę na jego ramieniu; wbiła wzrok w przeciwległą ścianę. Znowu zdumiał się, że jest taka maleńka. Dziwiła go delikatność jej ramienia, długa wdzięczna linia pleców. Prawie nie czuł jej ciężaru. Wyobraził sobie jej walkę z Williamem Sheffieldem i pożałował, że to bydlę nie żyje.

Teraz Melanie oddalała się od niego, cofała się w siebie. Zastanowił się, czy też wspomina Williama. Może to, jak ją zdradzał? Może wyraz jego twarzy, kiedy ją uderzył? A może myślała o Harperze, człowieku, którego nazywała ojcem, a który okazał się przestępcą, jeśli nie mordercą? A był też Russell Lee Holmes, jej prawdziwy ojciec, który zabijał dzieci dla rozrywki.

– Nie wrócę do Bostonu – powiedziała nagle. – Jeszcze nie. Tu mogę znaleźć odpowiedzi na moje pytania. Muszę je poznać.

Objął ją lekko.

– Jeśli się zgodzisz na moją obecność, zyskamy trochę czasu. Możemy razem szukać.

– Kochaliśmy się.

– Tak.

– Jesteś agentem. Myślałam, że istnieją pewne przepisy…

– Istnieją. Przekroczyłem je.

– Co ci zrobią?

– Nie wiem. Mogę dostać naganę. Mogą mnie wyrzucić. To możliwe. Spojrzała na niego płonącymi oczami.

– Żałujesz? Powiedz, chcę wiedzieć.

– Niczego nie żałuję. Dla ciebie zrobię wszystko.

– Pogubiłam się – szepnęła. – Strasznie się boję tego, czego mogę się dowiedzieć. Jestem zła, przerażona i… i nie mogę uwierzyć, że William to zrobił. Nie mogę uwierzyć, że Harper mnie nienawidzi. Kochałam ich i wcale ich nie znałam. Czuję się okropnie pusta i wcale mnie to nie obchodzi.

– To się ułoży. Naprawdę.

– Nie wiem już nawet, kim jestem. Dlaczego robię to, co robię? Chcę kupić broń. Zawsze nienawidziłam broni. Co się ze mną dzieje?

– To się ułoży. Ja ci pomogę.

– Nie wierzę ci.

Musiał skinąć głową. To go zabolało, ale miała rację. Przyciągnął ją do siebie. Przynajmniej nie protestowała. Po chwili szepnął:

– Odpocznij, Melanie. Do tej pory to ty byłaś silna. Teraz moja kolej.

Skinęła głową i odpłynęli w milczenie, a potem w sen. Kiedy David się obudził, ona już wstała.

– Muszę wziąć prysznic – powiedziała. – Jestem umówiona.

– Z kim?

Uśmiechnęła się blado i ruszyła do łazienki.

– Z Russellem Lee Holmesem.

31

Wsiedli do samochodu Davida; w tej samej chwili niebo rozdarła błyskawica. Czarne chmury zbierały się nad miastem, rzucając na nie upiorny cień. Przez piętnaście minut jechali w milczeniu. Horyzont przecinały raz za razem sine błyskawice.

David zaparkował przed cmentarzem kapitana Joe Byrda.

– Zaraz będzie burza.

– To tylko woda. – Wysiadła z samochodu i poszła na cmentarz.

Groby nie były ogrodzone płotem. Na obrzeżu rosły kwiaty, teraz przywiędłe w upale. Rzędy białych krzyży ciągnęły się monotonnie jak okiem sięgnąć. Ostatnie były tak zmurszałe, że daty i numery więźniów nie dawały się już odczytać. Wokół nich ziemia była ubita na kamień, porośnięta gęstą trawą. Krzyże z pierwszych rzędów tkwiły w miękkiej czarnej ziemi, niedawno poruszonej.

Niebo rozdarło się z trzaskiem. Pierwsza gruba kropla deszczu wylądowała na nosie Melanie. Zahukała sowa, błysnął siny zygzak.

– Lepiej się pospieszmy – zawołał David. Narastający wiatr szarpał połami jego ciemnej marynarki. – Za chwilę lunie!

– Musimy znaleźć numer! – odkrzyknęła.

Znowu błysnęło, tak blisko, że usłyszeli trzask wyładowania. Wiatr siekł jak batem. Sowa znowu zahukała, zdenerwowana i ożywiona. Rozległ się grzmot. I znowu błysk. Melanie poczuła, że włoski jeżą się jej na rękach. Serce zabiło jej szybciej. Ogarnęła ją panika. Deszcz siekł po twarzy. Oddychanie nagle zaczęło sprawiać trudność. Huk grzmotu obudził wibracje w jej ciele. Poczuła się jak dziecko, zagubione w morzu białej śmierci.

Nagle u jej boku znalazł się David. Wystarczyło jedno spojrzenie na jej twarz; zmusił ją, żeby się schyliła i opuściła głowę między kolana. Chwycił ją za dłonie i mocno ścisnął.

– Masz atak lęku. Uspokój się.

Niebo raptownie się poddało. Pękło jak gigantyczny balon i zalało ich strumieniami wody.

David poprowadził ją do jednego z grobów. Stanęła przed białym krzyżem. Numer więźnia, data. To ten.

Myślała, że coś poczuje. Chciała coś poczuć. Stała nad grobem swojego ojca, prawdziwego ojca. Miała nadzieję, że coś w niej drgnie, coś się odezwie.

Czuła tylko pustkę. Krzyż nic dla niej nie znaczył. Ani ten martwy człowiek, który kiedyś był jej ojcem. Był abstrakcją, która nie mogła konkurować z żywymi, prawdziwymi, ciepłymi wspomnieniami Harpera, Patricii i Briana. David się nie mylił, ona już miała swoich bliskich. Tęskniła za nimi, kochała ich.

David objął ją ramieniem, zaprowadził do samochodu w siekących strumieniach deszczu, otworzył przed nią drzwi. Zdjął marynarkę i narzucił na dygoczące ramiona Melanie. Zapiął jej pas.

Kiedy się cofnął, żeby zamknąć drzwi, jego oczy nabrały koloru płynnego złota. To zrozumienie, pomyślała. Zwyczajne zrozumienie.

– Nie o niego ci chodzi – powiedział. – Możesz wysiadywać w muzeach i na cmentarzach, ale nie masz nic wspólnego z Russellem Lee Holmesem.

Zamknął drzwi i okrążył samochód, by zająć miejsce za kierownicą. On mnie zna, pomyślała. Nawet teraz, kiedy przestałam znać sama siebie. Miał dość wiary za nich oboje.

A potem dodała w myślach: chcę wracać do domu. Odwróciła się, żeby nie zobaczył jej łez.

David pomógł się jej wykąpać, położył do łóżka, otulił kołdrą. Była zbyt wyczerpana, żeby się mu sprzeciwić. Zasnęła niemal natychmiast z twarzą schowaną w poduszce.

David postawił przed sobą telefon i przygotował się do pracy.

W pokoju poniewierały się ich ubrania: jego marynarka razem z jej podkoszulkiem, jego mokasyny na jej sandałkach. Odznaka FBI obok szminki na stole z szarego forniru.

Chenney odebrał telefon; w tej samej chwili Melanie mruknęła coś przez sen. David odwrócił się do niej plecami i przybrał obojętny ton.

– Cześć, mały. Co jest grane?

Milczenie i zaraz długie, ciężkie westchnienie. To o czymś świadczyło.

– Lairmore tego nie kupił, tak?

– Chyba będzie nagana – wyjawił Chenney. – Jezu, Riggs, ale narozrabiałeś.

– Pojechałem za podejrzaną. Kto by pomyślał, że mi nie wolno?

– Jasne. Poleciałeś przez pół kraju bez uprzedzenia, bez uzgodnienia ze zwierzchnikiem i żadnych poważnych dowodów. A wiesz, jak Biuro nie lubi kowbojów. Spałeś na tych wykładach czy jak?

David uśmiechnął się blado. Od dawna był przekonany, że nienawidzi swojej pracy. Ale teraz, kiedy miał ją stracić…

– Mniejsza o to – powiedział w końcu. – Mów, co nowego.

– Musisz tu wrócić. Poważnie.

– Mam ślad. Melanie Stokes była na lotnisku Williama P. Hobby’ego i w wypożyczalni samochodów. Jadę za nią. Wyślę raport.

63
{"b":"101339","o":1}