Chenney był zmęczony. Zmęczony jak cholera. Udało mu się przespać po południu, ale między grzebaniem w śmieciach Williama Sheffielda a poznawaniem szczegółów jego pobytu w sierocińcu w Teksasie upłynęło sporo czasu. Przynajmniej dowiedział się kilku ciekawych rzeczy. Zakonnica twierdziła, że Sheffield był małym potworem. Podejrzewała nawet, że mógł nakarmić trucizną jednego ze starszych chłopców – nie na tyle, żeby umarł, ale dość, żeby trzymał się z daleka od Williama. Najwyraźniej ten chuderlawy anestezjolog krył w sobie potencjał, którego nie ujawniał.
Chenney wlókł się ociężale mrocznymi korytarzami szpitala, popychając wózek z proszkami do czyszczenia, ogromnym kubłem na śmieci i dziesiątkami rolek papieru toaletowego. Korytarze były puste, prawie zupełnie ciemne. Skrzypienie wózka brzmiało upiornie. Chenney nie lubił szpitali.
Pielęgniarka z OIOM-u zajęła się pacjentami; Chenney zdołał rzucić okiem na grafik. Nie zrozumiał z niego ni cholery. Od tego był Riggs.
Wreszcie skupił się na dwojgu starszych pacjentach, podłączonych do monitorów i kroplówek. Kobieta wyglądała bardzo kiepsko. Bezzębna szczęka, usta otwarte pod maską tlenową. Fałdzista, luźna skóra podbródka. Ciało niemal szare. Musiała być autentycznie chora.
Mężczyzna był młodszy. Mógł mieć pięćdziesiąt lat. Całkiem niezła kondycja. Porządna fryzura. Opalenizna, trochę tłuszczyku na brzuchu i karku. Kiedy pielęgniarka znowu się pojawi, trzeba będzie ją życzliwie spytać o stan chorego.
Chenney skręcił za róg. Wlókł się noga za nogą i myślał, że powinien wziąć się w garść i skupić na sprawie.
– Och, przepraszam. – Był tak zamyślony, że niechcący wjechał na lekarza.
Doktor odwrócił się, równie zaskoczony. Chenney znalazł się twarzą w twarz z doktorem Williamem Sheffieldem. Chwycił za wózek, żeby się nie przewrócić. Jestem sprzątaczem, przypomniał sobie.
– Może by się pan ruszył? – warknął Sheffield. Chenney wyczuł slaby odór whisky.
– Przepraszam. – Chenney cofnął wózek. Musiał spuścić oczy; bał się, że zdradzi go wyraz twarzy. Na szczęście Sheffield nie miał ochoty na pogaduszki. Minął go i ruszył korytarzem.
Dobra. Co teraz?
Powinien wrócić na OIOM. Czy Sheffield będzie działał przez dwie kolejne noce? Wszystko jest możliwe.
Ruszył przed siebie; nie zauważył, że Sheffield odwrócił się, żeby po raz ostatni spiorunować go wzrokiem. Spojrzenie lekarza osunęło się ku butom sprzątacza. Brązowe włoskie mokasyny oddaliły się korytarzem, a William Sheffield poczuł, że robi mu się niedobrze ze strachu.
Wpadł do najbliższej toalety i zwymiotował do umywalki. Wyrwał z kieszeni dwie fiolki propranololu, wytarł je dokładnie papierowymi ręcznikami i wcisnął głęboko do kosza.
Harper go wsypał, sukinsyn. Myśli, że znalazł sobie nowego kozła ofiarnego.
Ale się przeliczył. William nie zamierzał poddać się bez walki. Zwłaszcza, że wiedział to i owo.
– Mamy problemy – oznajmił Harper.
– Naprawdę nie dasz mi się wyspać? – Jamie O’Donnell ziewnął w słuchawkę. Harper obudził go drugi raz z rzędu. Zerknął na budzik. Druga w nocy. Jasna cholera. – Poczekaj. – Odrzucił kołdrę i wstał ostrożnie, żeby nie obudzić śpiącej obok Annie. Dotknął jej policzka, wziął telefon i wyniósł go do pokoju obok. Zamknął cicho drzwi. – Co jest, bracie? Masz bilety do Europy? – Znowu ziewnął. Te wakacje ciągle go wkurzały. Harper odjedzie jak pozytywny bohater w białym kapeluszu.
– Pieprzyć Europę – brzmiała odpowiedź. – Chodzi o Williama. Załamał się. Zadzwonił do mnie, kompletnie spanikowany i oznajmił, że chodzą za nim włoskie mokasyny. I że mi tego nie daruje. Potem trzasnął słuchawką. Dzwoniłem do niego dwa razy, bez skutku. Zajrzałem do jego mieszkania. Wygląda, jakby przeszedł przez nie huragan. William zniknął. Jego samochód też.
– Masz rację. Mały dostał kota.
– Darł się, że go wrobiłem! – nie wytrzymał Harper. – Nic podobnego! Kto za tym stoi? Pomyślałem, że to wyjaśnisz.
– Próbuję. Prawdę mówiąc, myślałem, że porozmawiam o tym z Larrym Diggerem, ale to już odpada. Nasz drogi Larry nie żyje.
– Co?!
– Och, nie udawaj głupiego. Wiem, że to twoja sprawka.
– Nie! – W głosie Harpera brzmiała panika. – Co się dzieje, do diabła? Ktoś mnie wrabia. Musisz mi uwierzyć. Ktoś tu strasznie miesza. Nawet Melanie zaczęła mnie oskarżać, że coś zrobiłem Meagan.
Przez chwilę Jamie nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nigdy dotąd jego przyjaciel nie był tak wstrząśnięty. Nigdy się tak nie bał. Czekał na drgnienie satysfakcji, ale nic podobnego nie nastąpiło. Nadal podejrzewał, że to także jest gra. Z Harperem nigdy nie wiadomo.
– Naprawdę nie kazałeś stuknąć Larry’ego Diggera?
– Nie!
– Ja też nie.
– Ale, ale… – Harper z trudem artykułował słowa. – Kto?
– Nie wiem.
– Musisz to odkręcić. Wszystko się rozpada. To niemożliwe. Nie… nie teraz. Po tylu latach. To bez sensu. Tamto jest skończone i zapomniane.
– Zacząłeś z tymi operacjami, Hap. Ostrzegałem, żebyś się w to nie mieszał…
– Dobrze, dobrze, już przestanę. Tylko znajdź Sheffielda. Popracuj nad nim.
– Dlaczego sądzisz, że mnie wysłucha? Nienawidzi mnie tak samo, jak wszystkich.
– Bo jest taki jak ty. Pamiętasz?
Jamie zamilkł i pokręcił głową. Harper ranił go nawet wtedy, gdy go potrzebował. Wspaniały doktor Stokes nie był taki wspaniały, jak się wydawało.
– Dobrze – powiedział wreszcie niechętnie. – Zajmę się tym. Ale to już ostatni raz. Daj mi parę dni. – Po czym dodał jakby po namyśle: – Aha, Harper…
– Co?
– Rozmawiałeś ostatnio ze swoim synem?
– Nie. Ale chciałem do niego zadzwonić. Zrobię to jutro.
– Życzę szczęścia, staruszku, bo ja usiłuję się z nim skontaktować od dwudziestu czterech godzin. Wygląda na to, że on też zniknął. Ciekawe, co to znaczy.
24
Po przebudzeniu policzek nadal ją palił. Ostrożnie dotknęła siniaka. Boli, ale od tego się nie umiera. Ta zasada odnosiła się do jej całego życia.
Zeszła na dół. W domu panowała cisza. Harper wyszedł. Patricia też. I Maria.
Zadzwoniła do brata. Nie zastała go w domu. Zadzwoniła do pracy. Nadal jest chory, poinformowała ją kobieta z rejestracji. Atak grypy. Melanie nie uwierzyła w to nawet na chwilę. Gdyby był chory, siedziałby w domu. Co teraz?
Rozmowa telefoniczna. Anonimowy informator, który podobno dzwonił z jej domu. W chaosie ostatnich dni zupełnie o tym zapomniała. Zadzwoniła do firmy telefonicznej i poprosiła o przysłanie bilingu. To na początek. A na razie?
Krążyła po domu. Czuła się dziwnie nie na miejscu. Znane wnętrza wydawały się jej dekoracjami, w których rozgrywa się sztuka. Salon cały w różowych jedwabiach, idealny na spotkania towarzyskie. Pokój ozdobiony włoskim marmurem, idealny do robienia wrażenia na dyrekcji szpitali. Jadalnia z ogromnym stołem na dwanaście osób, w sam raz na rodzinne obiady i długie, szczere rozmowy.
Patio z glinianymi donicami, różami i stolikiem z kutego żelaza. Doskonały zakątek do bicia córki.
Dość. Zeszła do piwnicy, gdzie spoczywały pudła noszące etykietę: „Meagan Stokes, 1968 – 1972”.
Kiedy Melanie skończyła dwanaście lat, Patricia zgłosiła potrzebę zrobienia w piwnicy pokoju zabaw dla dzieci. Harper odmówił. Muszą mieć miejsce na różne graty. Piwnica dobrze się do tego nadaje.
Rozsądna uwaga. Ale Stokesowie nie trzymali gratów. Nie mieli starych ubrań, książek, mebli. Harper był bardzo systematyczny. Wszystkie stare ubrania były katalogowane, szacowane i wysyłane do Armii Zbawienia, dzięki czemu dostawali odpis od podatku. Wszystko miało swoją cenę. Z wyjątkiem tych pudełek, których zawartość była bezcenna.
Przeszukała je kiedyś – dziewięciolatka, pragnąca dowiedzieć się czegoś o swojej nowej rodzinie. Ostrożnie dotykała koronkowej sukieneczki od chrztu, sukienki z czerwonego aksamitu na Boże Narodzenie, różowego włóczkowego „kocyczka”. Obejrzała małe buciki, odcisk małej rączki w gipsie, pierwsze rysunki. Przeglądała zawartość pudeł z poczuciem winy, lecz i fascynacją, wiedząc, że nie powinna ich dotykać, ale bezradna wobec potrzeby dowiedzenia się czegoś więcej.