Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mijały chwile. Milczenie stawało się coraz bardziej wymuszone. Jamie wyraźnie się zaniepokoił.

– Gdyby coś się z tobą działo, powiedziałabyś mi, prawda?

– Nie wiem. A gdyby z tobą coś się działo, powiedziałbyś mi, prawda?

– Nie.

– Dlaczego? Mam dwadzieścia dziewięć lat. Mogę cię wysłuchać.

– A ja mam pięćdziesiąt dziewięć i jestem starszy i mądrzejszy. Umiem sobie radzić.

– Radzić z czym? Z niejakim Larrym Diggerem czy akuszerką? Z Brianem i Meagan?

Jamie przyjrzał się jej w milczeniu. Miał bardzo przenikliwe oczy. Zobaczyła w nich wiedzę, której dotąd nie dostrzegała.

– Nie z Brianem. Z tobą, dziecko. Z tobą.

– Jamie…

Odsunął się, demonstracyjnie otrzepał prochowiec.

– Przez jakiś czas będę w mieście. Interes kwitnie. Gdybyś czegoś potrzebowała – posłał jej znaczące spojrzenie – zadzwoń do „Four Seasons”. Przyjadę o każdej porze.

– Jamie…

– Poznałem pewną kobietę, wspomniałem ci? Zastanawiam się, czy się nie ustatkować. Może bym tu zamieszkał… Co sądzisz? Wyobrażasz mnie sobie jako żonkosia? Ha! Masz rację, masz rację. Co mi strzeliło do głowy? Ja i rodzina? To specjalność Harpera. Znowu coś mi się śni. Na starość stałem się sentymentalny.

– Jamie…

– Mieszkam w „Four Seasons”. Zadzwoń, a przyjadę. Teraz pora się przespać.

I już go nie było.

Melanie stała przez chwilę bez ruchu. Potem otworzyła oszklone drzwi i wyszła na patio.

Rodzice jedli obiad. Harper, w szpitalnym uniformie, czytał gazetę. Pewnie rano miał operację. Patricia siedziała naprzeciwko niego i wycinała kawałki grejpfruta, którego zagryzała kęskami suchego tosta. Melanie nie pamiętała, żeby matka zjadła kiedyś na obiad coś innego niż grejpfruta i suchy pszenny tost.

Patricia odwróciła się, słysząc jej kroki. Na widok Melanie otworzyła szeroko oczy. Popatrzyły na siebie z niepokojem. Wspomnienie nocnej rozmowy położyło się cieniem między nimi. Po raz pierwszy w życiu Melanie poczuła się niezręcznie w towarzystwie własnej matki.

Wreszcie Patricia uśmiechnęła się drżącymi wargami i wyciągnęła do niej ręce.

Melanie doznała ulgi tak wielkiej, że kolana się pod nią ugięły. Tego właśnie pragnęła, choć o tym nie wiedziała. Przez ostatnie dwa dni marzyła o powrocie do matki. Pragnęła poczuć zapach Chanel Numer Pięć i kremu Lancóme, które znała od zawsze. Chciała usłyszeć, jak matka mówi: „Nie martw się, dziecko, wszystko się ułoży. Jesteś nasza i zawsze będziemy się tobą opiekować”.

A potem pomyślała: „O Boże, co wyście zrobili Meagan?”

– Dobrze się bawiłaś? – spytała Patricia lekko.

– Świetnie – mruknęła Melanie. Wbiła wzrok w posadzkę patio. Dotknęła różowych płatków pnącej róży. Matka opuściła ręce. Wróciła do grejpfruta, posmutniała. Melanie poczuła się jeszcze gorzej.

Ojciec opuścił gazetę. Spojrzał na nią, na Patricię, znowu na nią. Zmarszczył brwi.

– Coś się stało? Zniknęłaś bez słowa. To do ciebie niepodobne.

– Musiałam trochę pobyć w samotności.

– Masz prawo, ale w końcu jesteśmy rodziną. Następnym razem zechciej zadzwonić. To zwykła uprzejmość.

– Dobrze – szepnęła. – Jak… jak wam minął dzień?

– Pracowicie – powiedział z westchnieniem. Był blady i zmęczony, o postarzałej twarzy. – Dziś rano dzwonili do mnie ze szpitala. Kolejny rozrusznik. Chyba już nigdy nie będę miał chwili spokoju.

– Ojciec i ja rozmawialiśmy – wtrąciła niespodziewanie matka. – Zamierzamy wyjechać z wami na wakacje. Z tobą i Brianem.

– Do Europy.

– Co?

– Zawsze twierdziłem, że powinniśmy pojechać na wspólne wakacje – wyjaśnił ojciec. – Wreszcie powiedziałem matce, że powinniśmy się spakować i ruszać w drogę. Przez pół roku będziemy podróżować po Francji, Anglii i Włoszech. To będzie coś wyjątkowego.

Melanie słuchała go ze zdumieniem.

– Ale ja nie chcę jechać do Europy. Nie teraz.

– Nonsens – rzuciła matka. Mówiła zbyt beztrosko, jakby Melanie była dzieckiem. – Potrzebujesz wypoczynku. Zasłużyłaś na niego. Będzie wspaniale. Będziemy się opalać i kąpać w ciepłym morzu.

Melanie pokręciła głową. Patrzyła na rodziców, ale oni unikali jej oczu. Patricia splatała i rozplatała palce; zaczęła się bawić obrączką. Harper stukał stopą o podłogę, lekko wiercił się na krześle. Jeszcze nigdy go takim nie widziała.

To nie są wakacje, zrozumiała. To ucieczka. Czy oni także znaleźli ołtarzyk? A może ktoś powiedział im przez telefon, że dostaną to, na co zasługują? Czy poddali się panice i znowu uciekają, jak z Teksasu?

– Nie jadę – oznajmiła. Harper zmarszczył brwi.

– Proponujemy ci wakacje w Europie. Oczywiście, że pojedziesz. Pokręciła głową. Nieświadomie zacisnęła pięści.

– To nie ma nic wspólnego z wakacjami. Przecież nigdy nie robisz sobie wakacji. Można by pomyśleć, że gdybyś oddalił się od szpitala na dziesięć minut, zamieniłbyś się w kamień.

Oczy ojca zmieniły się w grudki lodu.

– Nie rozumiem, o czym mówisz, moja panno. I nie podoba mi się ten ton.

– Mówię prawdę! – krzyknęła. – Mówię o tym, co się stało z małą Meagan!

Na patio zapanowała śmiertelna cisza. Matka pobladła. Potem rozległo się głośne zgrzytnięcie nóg krzesła o kamienną posadzkę. Ojciec zerwał się z miejsca; jego twarz oblała się niezdrową czerwienią.

– Jak śmiesz! Jak śmiesz mówić to przy swojej matce?

– Dlaczego nie? Minęło dwadzieścia pięć lat. Dlaczego nie możemy mówić o Meagan? Przecież o niej myślicie. Przecież mama wpatruje się w jej portret, ty też. Brian ciągle woła ją przez sen. Jamie waha się za każdym razem, kiedy mówi „Melanie”. Meagan tu jest. Jest w tym domu, była w nim od zawsze. Więc dlaczego nigdy o niej nie mówimy? Czego się tak boicie?

– Wystarczy. Nie można się tak odzywać do rodziców.

– Do rodziców? Właśnie. O tym także nie mówimy. Dlaczego nigdy nie szukaliśmy moich biologicznych rodziców, tato? Dlaczego nigdy nie skierowałeś mnie na seans hipnozy, regresji czy czegokolwiek, żebym zdołała odzyskać tożsamość? Dlaczego tamtej nocy byłeś w szpitalu, a nie na egzekucji Russella Lee Holmesa?

– Melanie! – jęknęła matka. – Co… co to ma znaczyć?

Melanie nie zdążyła odpowiedzieć. Harper poderwał rękę, uciszając żonę. Wbił w córkę spojrzenie; jego twarz wykrzywił lodowaty grymas, jakiego wcześniej nigdy u niego nie widziała.

– Jak śmiesz! – Oczy mu płonęły, tak samo jak tego dnia, kiedy Brian oświadczył, że jest gejem. – Jak śmiesz! I to w moim domu! Po wszystkim, co dla ciebie zrobiłem! Psiakrew, to ja cię przyjąłem, ja dałem ci dach nad głową, ja dbałem o twoje zdrowie, płaciłem za szkoły, myślałem o wszystkim. Nigdy cię nie oszukałem. Zawsze traktowałem jak własne dziecko, ty rozpuszczony, niewdzięczny…

– Tak? – podchwyciła. – Co chcesz powiedzieć? Bachorze mordercy? O to chodzi? Czy tak o mnie naprawdę myślisz?

– Ty suko. – Uderzył ją mocno w twarz. Upadła na podłogę, nie wydając nawet jęku. Krzyk matki dobiegł ją jakby z dużej odległości.

Powoli podniosła głowę.

– Nie będzie tak łatwo, tato – szepnęła. – Ktoś wie i nawet najlepszy chirurg w Bostonie nie naprawi tej szkody. Nawet ty nie masz na to wpływu.

– Nie wiesz, o czym mówisz…

– Dość! – wrzasnęła Patricia. – Dość!

Oboje spojrzeli na nią. Wstała, dygocząc jak w febrze. Oczy lśniły jej od łez.

– Proszę… – szepnęła. – Już dość. Harper, to nasza córka. Brian jest naszym synem. Tylko ich mamy. Co ty robisz?

– Uczę ich wdzięczności. Widzisz, co się dzieje, kiedy im dajesz wszystko? Oboje okazali się…

Patricia położyła mu rękę na ramieniu.

– Harper, przestań.

Wyszarpnął się, wściekły i urażony.

– Ty też? Do diabła, mam dość. Kto kupił ten dom, te samochody, te ciuszki i jedzenie? Z pewnością nie ty ani twój ojciec. On zapisał pieniądze biednym, pamiętasz? Powiedział, że musimy na siebie zarobić. Więc zarobiłem. Chodziłem codziennie do roboty, wypruwałem sobie żyły, poświęcałem się tak, że nawet sobie nie wyobrażasz, i co za to dostaję? Jak mi dziękuje moja żona? – Odwrócił się do Melanie. – I ty! Wspaniale, że pracujesz dla biednych, ale czynszu z tego nie opłacisz! Pięknie się z nami liczysz! Znikasz na dwa dni, jakby ten pieprzony dom cię nie interesował. A gdybym ja tak zrobił, wiecie, co by się stało? Wiecie? No? Nie dociera? Moje dzieci bawią się na balach, zadają się ze zboczeńcami, a ja płacę za wszystko! Moja żona lata po sklepach i lituje się nad sobą, a ja wstaję i codziennie idę do roboty, świątek czy piątek, deszcz, śnieg czy mróz! Prosiłem cię tylko o jedno: żebyś była dobrą matką. Nawet tego nie potrafisz. Użalasz się nad sobą, płaczesz po całych dniach. Trudno się dziwić, że Brian został zboczeńcem! Musiał się zainteresować mężczyznami. Przecież od kobiet nie mógł się doprosić uczucia!

49
{"b":"101339","o":1}