– Szybciej! – wołał mój wybawca.
– Pan Burton?
– Nie ma czasu na prezentacje.
Przeskoczyliśmy przez jakąś barierkę, potem przebiegliśmy dwie uliczki, wreszcie wskoczyliśmy do zaparkowanego wozu.
– Zgubimy durni!
Zdarł siwą perukę. Pozbył się rogowych okularów. Manewrując kierownicą, drugą ręką potargał czuprynę metalicznoczarnych włosów. Potem wyciągnął ze schowka miękki kapelusz i ciemne okulary przeciwsłoneczne.
– Na razie włóż to… Niczego nie rozumiałem.
– W jaki sposób domyślił się pan, że ja właśnie…? – dopytywałem się.
– Wieloletnia praktyka. Poza tym od razu zauważyłem, że jesteś śledzony przez ludzi z sekcji M/t.
– Ja śledzony?
– I to bardzo starannie. Mieliśmy szczęście, że zabrakło ci odwagi zwrócić się do mnie osobiście. Tam w holu mieliśmy słabe szansę. Ale do rzeczy, kto cię przysyła?
– Hindus imieniem David… Ale to dłuższa historia – jąkając się, jakbym dopiero wczoraj nauczył się angielskiego, zrelacjonowałem Burtonowi wydarzenia pamiętnej nocy, pomijając tylko parę naprawdę drobnych szczegółów.
– Przykro mi z powodu śmierci pańskiego przyjaciela – zakończyłem.
Mocno zacisnął szczęki.
– Koszty handlowe. Zresztą ja również nie znałem go osobiście – dodał. – Co ci polecił przekazać?
– Trzy słowa: “Jest. Marindafontein. Ziegler".
Oczy Burtona rozbłysły.
– Brawo, chłopcze. Nie masz pojęcia, jak nam pomogłeś. Teraz tylko jak najszybciej do granicy.
– Do granicy? Ależ ja muszę szybko wracać, mój stryj czeka na mnie i pewnie już się niepokoi.
Wesołe iskierki zatańczyły w oczach mego rozmówcy.
– Synku, zapomnij o stryju, już nigdy nie spotkasz się z nim. Przynajmniej tu w RPA. Jesteś spalony. Sekcja M/t wie już, że przekazałeś dalej wiadomości od Davida. Prawdopodobnie jesteśmy teraz najbardziej poszukiwanymi ludźmi w tym ślicznym kraju. Ale to nie szkodzi. Poradzimy sobie.
– A Martha, moja Martha…?
– Nie sądzę, żeby jej coś groziło. I daję słowo, spotkacie się i to niedługo, w nowym, w nowym – powtórzył z naciskiem – lepszym świecie. A na razie zachowaj spokój. Jeszcze dziś przejedziemy do Mozambiku…
– Przez zieloną granicę?
– Nie chłopcze, całkiem normalnie jak przystało na dyplomatów. Oficjalnie jestem tu delegatem Ogólnoamerykańskiego Kongresu Ochrony Środowiska. W moim prawdziwym wcieleniu mam immunitet i nazywam się Burt Denningham.
Ogród Nauk
Pod koniec dziewiętnastego wieku krążyły, nawet w sferach naukowych, całkiem poważne opinie, że fizyka osiągnęła kres swoich możliwości. Podstawowe prawa rządzące materią i energią – mówiono – zostały zbadane, teraz można je wyłącznie rozwijać, wdrażać, uzupełniać. Brzmiało to wiarygodnie i ściśle jak przystało na Wiek Rozumu.
Niespodzianką, która w efekcie miała skruszyć ten szacowny gmach nauki, okazały się odkrycia Becquerela, Roentgena, później małżonków Curie. Wraz z odkryciem promieniotwórczości zawalił się schematyczny porządek naukowy, a w dalszej kolejności – filozoficzny. Nastał czas względności. Otwarta została puszka Pandory, rozwinięto lont ewentualnej destrukcji świata, tak w przenośnym jak i dosłownym znaczeniu tego słowa. Kiedy pani Skłodowska urabiała ręce po łokcie w rudzie uranowej, na odległym archipelagu rodzili się ci, których w wieku dojrzałym zaskoczyć miał sierpniowy poranek w Hiroszimie…
Ale i zadufany w sobie wiek dwudziesty miał skończyć się niespodzianką. Kiedy wydawało się, że znów nauki ścisłe stanęły przed możliwością wniknięcia w dalszy mikro – lub makrokosmos, kiedy na porządek dzienny wkroczyły dramatyczne wyzwania ekologii i załamały się podstawowe teorie społeczne i polityczne, ludzkość otrzymała nieoczekiwany podarunek.
Czy ktoś coś przegapił, czy też pomógł przypadek? Wynalazek mógł zaszokować. Równie niezwykłe byłoby odkrycie żywego mamuta w Lasku Bielańskim. Inna sprawa, że nikt nigdy go tam nie szukał. Oficjalna nauka boi się jak diabeł święconej wody posądzenia o szamaństwo, nienaukowość. ryzykanctwo.
Wszystkie wielkie ośrodki uniwersyteckie, poligony wojskowe, agendy NASA czy radzieckie instytuty, są w mniejszym lub większym stopniu kontrolowane. Przeplatają się macki wywiadów, szpiegowskie satelity szperają dzień i noc. Naprawdę trudno jednej z wielkich, ubiegających się o prymat stron, zdobyć miażdżącą przewagę, wymyślić coś, czego natychmiast nie kontrolowałaby druga strona.
Jednocześnie minęły czasy, kiedy chałupnik oderwany od świata może spreparować świeżą teorię, rewolucyjną technikę, nową broń.
Czy jest więc miejsce na Ziemi, gdzie poza kontrolą mogłoby urodzić się coś radykalnie nowego?
Jest! RPA! Wyrzutek ludzkości – według jednych, według drugich – oblężona twierdza białych, odcięta embargami, podkopana kryzysami, zagrożona w swej egzystencji, a jednocześnie dysponująca znakomicie rozwiniętą techniką, pionierską medycyną; nieprzypadkowa była przed laty kariera transplantacji, dokonana przez doktora Barnarda. Obok technicznego zaplecza RPA dysponuje pieniędzmi, ma złoto i diamenty platynę i uran. To wystarcza, aby kupić dostateczną liczbę mózgów, zdolnych w którymś momencie zlać się w masę krytyczny sukcesu.
Akcja M. Nie, nie znaczy, żeby o niej nie wiedziano. Odpowiednie teczki spoczywają w CIA, Intelligence Service i wywiadzie radzieckim. Inna sprawa, że wiedziano za mało, selektywnie. Przypuszczano, że jest to desperacka inicjatywa poszukiwania nowych środków do walki z Czarnym Oceanem, inicjatywa z góry przegrana, której staranne rozpracowanie nie ma sensu, gdyż i tak, prędzej czy później, padnie ona pod naporem zwycięskich Zulusów.
Inna sprawa, że akcja M miała parę kręgów wtajemniczenia, ten zewnętrzny, pozornie tylko utajniany, opierający się na masowym drenażu mózgów z krajów wysoko rozwiniętej technologii, i ten super – dyskretny, dziwny.
Dla kręgów M/t ściągano kandydatów starannie, a zarazem – bezprzykładnie. Nie pytano nikogo o dyplomy czy stopnie naukowe. Wyszukując ludzi z pomysłami nie wahano się sięgać po osobników ze skazą w życiorysie. Od tytułowanych luminarzy cenniejsi okazywali się nonkonformiści. Dla nich M/t stanowiła szansę – pieniędzy i myślenia na tematy, jakie nie leżą zazwyczaj na alejkach snobistycznych akademii. Kontrakty były wieloletnie i nieprzytomnie wysokie, a mocodawcy Republiki, która u schyłku lat osiemdziesiątych przeżyła najgłębszy z kryzysów i znów na parę lat odsunęła widmo upadku, nie pośpieszali zbytnio.
Rekrutacja trwała.
I tak z zakładu psychiatrycznego w Dartmoor wydobyto doktora Teda Landleya, osadzonego tam po szale, w trakcie którego zdemolował Królewskie Laboratorium w Cambridge; amok spowodowała wieść o obcięciu przez rząd kredytów na ukochany program. Z ośrodka odosobnienia w Newadzie wykradziono Aldo Silvcstriego, superspeca z dziedziny komputerów, który dzięki cybernetycznym manewrom i fikcyjnym operacjom zgromadził majątek równy fortunie Gettych i wpadł tylko przez swego bratanka, który nieudolnie podrobił podpis na czeku. Paul Lamais został znaleziony w Nowej Legii Cudzoziemskiej, Kornacki, kiedyś doskonale zapowiadający się chemik-teoretyk. prowadził wypożyczalnię wideo w Malmó. Fin Trygwe Viren bawił się w Robinsona w chatce drwala, po tym jak śmiertelnie obraził się na Akademię w Helsinkach, która nie zaakceptowała jego hipotez, a Anatola Izaakowicza Owsiejenkę wyszukano w izraelskim kibucu, gdzie zajmował się wpływem prądu elektrycznego na stymulowanie wzrostu pomarańczy.
W akcji gromadzenia naukowców specjalizowała się pewna międzynarodowa fundacja o tak szacownej renomie, że wprost nie wypada przytoczyć jej pełnej nazwy. Naukowcy przez nią zwerbowani znikali na parę lat, po czym albo wracali jako zamożni ludzie, albo wszelki słuch po nich – wyjątek stanowiły duże przekazy pieniężne dla rodzin – ginął. Dotyczyło to wszystkich uczestników programu M/t.
Roy Ziegler ukończył Princeton z trzecią lokatą. Stwarzało to wspaniałe możliwości startu. I rzeczywiście start miał imponujący, instytuty badawcze biły się o Zieglera, w wieku dwudziestu siedmiu lat uzyskał profesurę. Obok nauki miał jednak Roy dwie sprzeczne, gdy się im folguje w nadmiarze, namiętności – kobiety i wódkę. Tworzyło to prawdziwy trójkąt sprzeczności, w którym dwa boki zaprzeczały trzeciemu. Już w młodości Ziegler zauważył, choćby w szatni po basenie, że jego męskie parametry odbiegają in minus od średniej przeciętnej kolegów. Myślał jednak, że nadrobi ten defekt intensywnymi ćwiczeniami. Niestety. W wypadku Zieglera gdy przychodziło do czynów, kończyło się kompromitacją. Początek flirtu przebiegał zazwyczaj znakomicie, Roy imponował inteligencją, dowcipem, świetnie tańczył i brawurowo prowadził samochód. Kiedy jednak samochód ów wywiózł już żądną przygody koleżankę, laborantkę, czy choćby poznaną w supermarkecie ekspedientkę, i dochodziło do wstępnych pieszczot, w którymś momencie rozlegał się śmiech dziewczyny lub szept niedowierzania – “Ech, biedaku"! Owszem, czasem litość partnerki sprawiała, że dochodziło do finału. Ale i tak sztuka kończyła się na pierwszym akcie. Kuracja hormonalna przyniosła zmianę na gorsze. Mówiąc językiem nauk ścisłych – nie zmieniając masy wzmogła energię. Ta wymagała rozładowania, jako że nagromadzony potencjał potrzebuje wyzwolenia. Weekendy, w tygodniu Ziegler pracował jak szaleniec, wypełniały więc jednorazowe skoki, w coraz to dalsze okolice. W środowisku utrwalała się niepoważna renoma Roya-samca, a obiektami zaspokajania jego chuci stawały się młodociane prostytutki lub potrzebujące szmalu ćpunki.