Литмир - Электронная Библиотека

Do tej pory nie wiem jak to się stało, że uczestniczyłem w dalszych wydarzeniach, może zresztą Bonnard nie miał po prostu co ze mną zrobić. Od chwili, kiedy spotkaliśmy się w taksówce, każdy kwadrans potwierdzał fakt, że jesteśmy na siebie skazani.

Z Miami International Airport przejechaliśmy do pobliskiego Miami Springs, a stamtąd, już z Bonnardem, śródmiejską autostradą ponad baśniową laguną wprost do Miami Beach, dzielnicę rozciągającą się na wyspie oddzielającej zatokę od otwartego morza. Podczas drogi Bonnard i Welman nerwowo rozmawiali po francusku, sądząc po intonacji głosów sytuacja robiła się gorąca. Kiedy usiłowałem się wmieszać i spytałem, w jaki sposób mógłbym im pomóc, Bonnard skrzywił się, a Welman stwierdził, że najlepiej zrobię, jeśli będę milczał i nie przeszkadzał.

Pod hotel Plazza zajechaliśmy od tyłu. Obaj starsi panowie zdradzali duże podniecenie, choć pokrywali je oschłością profesjonalistów. Nie zatrzymani przez nikogo weszliśmy wejściem dla personelu, a następnie windą towarową wjechaliśmy na szóste piętro. Bonnard podszedł pod drzwi numer 679 i zapukał, wystukując dość oryginalny rytm. Cisza. Welman rozejrzał się po korytarzu nakazując mi gestem cofnąć się pod ścianę i wydobył broń. Równocześnie jego przyjaciel cienką szpileczką pogmerał w zamku. Drzwi stanęły otworem. Dwoma susami Bonnard wskoczył do wnętrza, po krótkiej przerwie Welman. Wreszcie ja.

Nadinspektor Steincr leżał na podłodze. Z twarzą na odgiętej wykładzinie, przy wydłubanym otworze, ze stetoskopem w uszach i z. kościstymi palcami zaciśniętymi na długopisie. Na leżącej kartce widać było kilka niewyraźnie skreślonych słów. Miałem potem w ręku tę kartkę…

“Zawał… Losy Świata. Departament Stanu. Zniszczyć: California, Oni…" potem był już tylko nieczytelny zakrętas. – Zabili go? – spytałem z lękiem.

– Trzeci zawał. Ostrzegałem Steinera przed nadmiernymi wzruszeniami, ale zbywał to żartem, wprost palił się do akcji – odparł Bonnard, usiłując znaleźć choćby ślady życia. Welman tymczasem kucnął obok zwłok i nałożywszy sobie stetoskop nasłuchiwał odgłosów spod podłogi. Zapadła cisza. Widząc zawodowe poczynania policjantów poczułem się okropnie niepotrzebny.

Naraz Welman poderwał się na równe nogi.

– Wychodzą!

Bonnard ułożył zmarłego na dywanie i rzucił do kompana parę słów po francusku. Skoczyli ku drzwiom, chciałem pójść za nimi, ale zatrzymali mnie ostrym:

– Ty zostań!

Posłuchałem ich. Ale na bardzo krótko.

Spięcie

Levecque ubierał się. Właściwie nie wiedział, czy jest to jeszcze potrzebna czynność. Czy jego los nie został już przesądzony? Gorączkowo rozważał szansę. Wyglądały marnie. Zwłaszcza jego prywatne. Opóźniając zeznania działał na korzyść Zielonych – wahadłowiec przybił już do kosmicznego laboratorium, zapewne wkrótce rozpocznie się pożyteczna emisja promieni kappa. Ile potrwa, godzinę, dwie…? Tego nie wiedział. Liczył skrycie, że wraz z początkiem akcji zapanuje taki bałagan, że może uda mu się wymknąć. Chociaż znał “Cytrynę". W jego oczodołach czaił się wyrok śmierci.

A co zyskiwał mówiąc prawdę? Vick w ciągu pięciu minut połączy się ze stałym łącznikiem. Po piętnastu minutach o wszystkim będzie wiedziała Kwatera Naczelna Mocodawców. Znajdą sposób aby zestrzelić Californię, zanim ta na dobre rozpocznie swoje dzieło… A jeśli nawet nie zniszczą? Profilaktyczne zbombardowanie atolu Raronga – miał meldunek, że Groner jest u celu – wystarczy, by Ziemia pozostała, bez broni wprawdzie, ale za to ze spuszczonymi z łańcucha armiami konwencjonalnymi. Jeszcze gorzej stałoby się, gdyby mocodawców skorciła perspektywa pójścia na gotowe. To znaczy poczekania, aż Denningham zrobi swoje, kiedy zmieni się kierownictwo ekologistów i przechwyci Mątwę 16. Tylko, aby podjąć taką decyzję, potrzeba pokerzysty, a w naszym stuleciu tacy nie stoją na czele mocarstw.

Pytanie: ile wie Vick? Co podejrzewa?

Gra na zwłokę. Tylko gra na zwłokę!

– To nie jest miejsce, abym mógł przekazać ci wszystko to, co wiem – powiedział wreszcie.

– Co proponujesz?

– Mój wóz. Jest w garażu. Sprawdzony, z generatorem antypodsłuchowym.

– Ostrzegam cię przed próbą pułapki. Sztab wie o mej misji. I nawet gdyby mi się coś stało, oni ci nie darują.

– Rozumiem Vick. Ale muszę mieć jakieś gwarancje, że zapomnicie…

– Masz moje słowo.

Ruszyli ku drzwiom. Pierwszy wyjrzał major. Korytarz świecił pustkami. Więc wyszli. Levecque przekręcił klucz w zamku, kiedy w drzwiach wyjścia awaryjnego i służbowej szafy wyrosły dwie sylwetki z wycelowaną bronią.

– Ręce do góry! Bonnard i Welman.

Zdziwienie odbiło się na zwiędłej twarzy majora.

– Jednak żyjesz, Marcel.

– Żyję i zmuszony jestem pana aresztować!

– Nie masz takiego prawa!

– Zostanę rozgrzeszony post factum.

Na piersi Welmana kiwa się stetoskop, na garniturze widać kawałki betonu.

Vick kojarzy takty. Wszystko słyszeli.

– Co zamierzasz zrobić, Marcel?

– Skontaktować się z Admirałem.

– Wtedy będzie za późno – woła Levecque – Zieloni opanowali laboratorium California…

– Cooo?

Informacja jest prawdziwa, ale tak zdumiewająca, zarówno dla majora jak i dla obu emerytów, że na moment rozluźniają uwagę. Profesor, którego częściowo przysłonił major wykonuje gwałtowny skok, obala Bonnarda i rzuca się ku drzwiom. Welman wygarnia za nim, ale chybia, Człowiek-Cytryna już gwałtownym ruchem podbił mu broń. Chce pójść w ślady Ala. Strzał. To z podłogi korytarza, nie tracąc ani chwili, strzelił Bonnard. Krwista plama wykwita w rejonie obojczyka majora, pada, pociągając pod siebie Welmana. Odzywa się automatyczny pistolet. Seria trafia w sufit. Przetaczają się po dywanie. Raniony major ma mimo wszystko przewagę nad starym funkcjonariuszem, wyrywa mu broń. Ponowny strzał Bonnarda, który podniósł się już na klęczki. Trafiony między łopatki Człowiek-Cytryna pada na piersi asa Scotland Vardu, wcześniej w przedśmiertelnym skurczu pociągając za spust. Twarz Welmana zmienia się w krwawą miazgę.

Marcel Bonnard nie traci czasu na sprawdzenie, czy obaj mężczyźni nie żyją, rzuca się ku drzwiom, za którymi zniknął Levecque. Tupot wskazuje, że pobiegł na górę. Sapiąc okropnie eks-komisarz idzie w jego ślady. Przy drzwiach szóstego piętra dostrzega pobladłego Pawłowskiego. Chłopak usłyszał strzały i mimo polecenia opuścił pokój.

– Wychodził ktoś tędy? – rzuca Marcel. Przeczenie. Bonnard biegnie dalej w górę.

Schody, dalej schody. Siódme piętro. Zza drzwi dolatuje jakiś krzyk i brzęk tłuczonych naczyń. A więc tam!

W połowie korytarza jego wzrok rejestruje przewrócony wózek śniadaniowy i spłoszoną kelnerkę, dalej – szczupłe plecy uciekającego mężczyzny.

– Stać! Stać! – krzyczy Bonnard.

Mógłby strzelać, ale dziewczyna i wychylone z pokojów twarze ciekawskich znajdują się na linii ognia. Posapując więc biegnie dalej, z prędkością, która dałaby mu medal na Igrzyskach Olimpijskich Oldboyów.

59
{"b":"100693","o":1}