Nigdy nie ma sytuacji beznadziejnych, synu, jeśli pragniemy tego my i Allach – przypomniały mu się słowa ojca. – Ojciec! Jakże dawno to było. Sklep na głównej ulicy Durbanu. Minęło sześć lat, a właściwie cała epoka. Przeskok od małego, pełnego życia sportowca kończącego studia inżynierskie, do ściganej zwierzyny… Co było między tymi zdarzeniami! Śmierć musiała nadchodzić, skoro przypomniało mu się całe życie.
Służba wojskowa. Awans do specjalnej jednostki komandosów. Pacyfikacje wsi w zbuntowanym bantustanie.
I ten fatalny strzał do młodego mężczyzny, właściwie chłopaka, który usiłował uciec.
Zabiłem człowieka. Był nie uzbrojony. Zabiłem nie uzbrojonego! – Wielkie, zapłakane oczy tubylczej piękności. Pewnie żony…
Potem kłótnia w kasynie z pijanym sierżantem. Sprzeczka już nie wiadomo o co. Walka na noże! Znów był lepszy. Sierżant poszedł do piachu. Podoficer Daud został zdegradowany, uwięziony.
Któż potrafi wyobrazić sobie piekło więzienia dla kolorowych. Okrucieństwo strażników. Gwałty nadludzi w celi. Upokarzającą szkołę homoseksualizmu. Po roku Dass już wiedział, że aby przetrwać musiał być jednym z nich. Gęstniał pancerz barbarzyństwa, znieczulicy. Szansę stworzyła praca dla Fundacji. Ktoś przeglądając akta przypomniał sobie o wykształceniu Dauda, uznał, że taki jak on może lepiej przydać się gdzie indziej, wyciągnięto więc go z dna. Zapewne sądzono, że pozbawiony wyboru Hindus pozostanie ślepo oddany swoim protektorom. I pewnie byłby. Gdyby nie ten Grek. Kapadulos. Zadziwiający koncentrat wiedzy i kultury, o jaki trudno by podejrzewać chuderlawego mężczyznę o Diogenesowym profilu. Kapadulos – człowiek jakby urodzony w antyku. Inżynier-humanista. To Kapadulos uzmysłowił Da udowi, że związek między mężczyznami może być piękny i subtelny. Że już Platon i Alcybiades…
– Popatrz, zgubił nóż – dobiegł go podniecony głos jednego ze ścigających.
– Tym lepiej – odkrzyknął drugi.
Deptali mu prawie po piętach, helikopter krążył przeczesując reflektorem słabo zarośniętą przestrzeń. Did ledwie nadążał z przypadaniem do ziemi, kryciem się w załomach, konsekwentnie jednak dążył w głąb mrocznego kanionu.
– Jakiś strzęp ubrania, tędy szedł! – zabrzmiał wysoki głos rudzielca. – Chce się ukryć na dnie parowu, cwaniaczek!
Znów nadleciał helikopter. Dass przywarł do ściany. Światło musnęło jedno z jego ramion co odczuł prą wie jak ból. Nie zauważono go jednak.
– Rozwidlenie, gdzie teraz? – zapytał drugi z goniących.
– Ja pójdę w prawo, ty w lewo…
– Lepiej się nie rozdzielajmy!
– Głupiś! On ucieka i nie ma broni. Zresztą ochraniają nas z góry! Hindus kucnął w rozpadlinie. Czuł się rozpaczliwie zmęczony, jak tragarz, który podjął brzemię wielokrotnie przekraczające jego siły.
Ryży nadchodził. Z odrepetowaną bronią, czujny. Pod skałą było trochę wilgoci. Znów przejazd reflektora. Rudzielec stanął. Bystry chłopak od razu zauważył ślady stóp; odbite na mokrej ziemi, szły lekko w górę.
– Glenn, chodź tutaj! – zawołał żołnierz. Było trochę ślisko, wspinając się musiał opuścić automat. Zapatrzony w ślady nie zauważył nawet jak za plecami wyrósł mu cień. Ramię Dida spadło jak ostrze gilotyny. Druga ręka zdusiła krzyk.
Ryży sflaczał i opadł na ziemię. Did zabrał mu broń i cofnął się w głąb szczeliny. Błogosławił tłumiący wszystkie dźwięki warkot latającej maszyny.
– Gdzie jesteś. Frank, co tam zobaczyłeś. Frank! – wołał nadchodzący Glenn. – Masz go?
Nie słysząc odpowiedzi pilot zamachał rękami w stronę śmigłowca.
– Ostrożny! -pomyślał Did. Miał nadzieję, że pilot podejdzie bliżej i będzie mógł unieszkodliwić go bez hałasu. Potem zamierzał zająć się helikopterem. Do licha, gdyby udało się go zdobyć!… Tymczasem reflektor znieruchomiał. Looms zauważył gestykulację Glenna. Niedobrze. Daud błyskawicznie podjął decyzję. Wycelował. Zagrzechotała krótka seria…
Helikopter jak zraniony ptak przekrzywił się na bok. Zakręcił w miejscu, a następnie przeleciał nad krawędzią wąwozu, aby z całym impetem uderzyć w skalistą ścianę. Uderzenie, potem łomot, wreszcie eksplozja awaryjnego zbiornika. Koniec!
Glenn nie miał najmniejszej ochoty zostawać bohaterem. Zwiał. Dass nawet go nie ścigał. Miał ważniejsze sprawy na głowie i bardzo niewiele czasu. Mógł jednak mówić o sporym szczęściu. Kilkanaście mil od parowu przebiegała nitka transportera rudy. Hindus wskoczył do napowietrznego wagonika.
W ciągu następnych paru dni zaznał wszelkich możliwych trudów ściganego zwierzęcia – ukrywał się w kopalnianych magazynach, przedzierał przez blokady, aby zdobyć lewe papiery musiał ogłuszyć pewnego sklepikarza i, co kłopotliwsze, spędzić noc z jego żoną.
Oczywiście służby M/t nie próżnowały, wyprodukowana została historyjka o groźnym psychopacie i od kilku dni fotografie Dassa straszyły społeczeństwo z ekranów telewizorów. Bez skutku. Daud, czy jak go z angielskiego określano – David, zmylił pogonie i pewnym bladym świtem, wyczerpany, ale całkiem przytomny, dotarł do przedmieść Kimberley. Tam odszukał budkę telefoniczną. Wybrał kierunek stolicy, potem wykręcił numer.
– Hotel Gwiazda Południa, słucham – usłyszał kobiecy głos.
– Z apartamentem 333 – poprosił.
– Niestety tam nikogo nie ma, pan Burton wróci dopiero za kilka dni.
– Ależ powinien być!
– Wyjechał we wtorek wieczorem.
– Przecież dziś jest wtorek.
– Nie, dziś mamy środę. Czy chce pan zostawić jakąś wiadomość? Odłożył słuchawkę i zaklął. W trakcie ucieczki zgubił gdzieś całą dobę. Niedobrze! Deninngham miał być osiągalny dopiero w niedzielę. W jaki sposób miał jednak doczekać niedzieli? A gdyby jeszcze mógł spotkać się z Amerykaninem w cztery oczy! Znajdował się na skraju dzielnicy kolorowych. Z dzieciństwa pamiętał, że gdzieś w tych stronach znajdowała się lakiernia wuja Hamida, krewnego matki, jedynego człowieka, którego znał w Kimberley. Pierwsza uliczka, druga, trzecia. Jest! “Raszid Hamid – blacharstwo – lakiernictwo". Już miał podbiec do drzwi, gdy mały, może czteroletni berbeć, chwycił go za nogawkę:
– Ty tam nie idź. W domu źli ludzie.
Did cofnął się z zamiarem ucieczki, ale dziecko pociągnęło go w labirynt podwórek, by wreszcie wskazać jakiś kurnik, mówiąc – tu się schowaj.
– Wiesz kim jestem? – zdziwił się Dass.
– Kuzyn Daud – powiedziało dziecko – czekaliśmy na ciebie. Byli źli ludzie i pokazywali dziadkowi twoją fotografię. Dwóch od paru godzin czeka przed warsztatem w samochodzie. No to dziadek wysłał nas wszystkich na cztery ulice i kazał ostrzegać…
– Dzielny jesteś, jak ci na imię?
– Dżamila – powiedziało dziecko, nieoczekiwanie zdradzając swoją płeć. Siedź tutaj i czekaj aż dziadek przyjdzie.
Odetchnął. Usiadł na jakiejś desce, obok kura obwieszczała światu doniosły fakt zniesienia jajka. Znowu się udało. Jemu też się powiodło.
– Jest. Marindafontein. Ziegler.
Z notatek doktora
Nad Harare, jeszcze nie tak dawno noszącym kolonialną nazwę Salisbury, zapadał zmierzch. Siedziałem w ogródku na dachu prywatnego pensjonatu na “białym przedmieściu" i czekałem na Denninghama. Zadawałem sobie pytanie, co ja tu właściwie robię? Od ucieczki z Pretorii upłynął tydzień. Granicę pokonałem w bagażniku dyplomatycznego kabrioletu Burta, dwa dni później z Maputo przesłałem kartkę do Marthy, że żyję i żeby się nie martwiła. Jak się później okazało, nie trafiła do rąk adresatki. Potem wspólnie z osobnikiem noszącym nazwisko Lenni Wilde przejechałem do Zimbabwe. Miałem już pierwszorzędny paszport bułgarskiego ornitologa Wyłko Georgijewa. Czemu Burt uparł się, że mam być akurat Bułgarem, nie mam pojęcia.
Lenni Wilde, wydawał się być żywym przeciwieństwem Denninghama: nerwowy, o rozbieganych oczkach, z papierosem wiecznie przylepionym do dolnej wargi, nie robił miłego wrażenia, poza tym jego ręce, kosmate, chude, ruchliwe, z pozostałościami paraliżu dziecięcego, stwarzały bezustannie nastrój zagrożenia. Co innego Burt. Któż zresztą nie znał Denninghama? Ten człowiek właściwie powinien urodzić się w innym stuleciu. Im dłużej przebywałem w jego towarzystwie, tym, pod pozorami bezpośredniości, ba, serdeczności, wydawał się bardziej nieprzenikniony. W czasach kiedy wkuwałem anatomię i fizjologię w akademiku na ulicy Żwirki i Wigury, mógłbym przysiąc, że takich ludzi nie ma. Owszem, istnieli w epoce redaktora Stanleya, doktora Livingstone'a, czy wymyślonych bohaterów Verne'a lub Maya. Ze swoją urodą filmowego amanta, coś jak Rett Butler z Przeminęło z wiatrem, i inteligencją członka Akademii, Denningham stanowił irytujący przykład nadczłowieka. Zwłaszcza gdy dodamy do tego opanowanie, dowcip, elegancję, powodzenie u kobiet i poważanie u mężczyzn. Mocny człowiek w każdym calu! Kimś takim zapewne pragnął być Ernest Hemingway, ale mu się to nie udało, więc palnął sobie w łeb.