Литмир - Электронная Библиотека

– Czyżbym dożył końca świata? – przemknęło przez głowę Bonnardowi.

Nie indagowany przez nikogo opuścił gmach, doszedł do rogu. gdzie nieświadomy zbliżającego się Końca kioskarz sprzedawał być może ostatnie hotdogi świata. Tam zaczekał. Nie upłynął kwadrans, a z przerzuconą przez ramię marynarką Levecque opuścił gmach z definicji broniącej prawa i porządku. Twarz mu promieniała, co wskazywało, że jeśli nawet nadchodził Wielki End, pewne kategorie łajdaków nie musiały się go obawiać. Levecque skręcił do małego bistra. Bonnard podążył za nim. Wewnątrz było pustawo, a na posterunku trwał jedynie barman…

– Co się dzieje? – spytał Marcel.

– Podobno Kubańczycy lądują – flegmatycznie odpowiedział barman – chce pan z tej okazji cuba librę?

Ekskomisarz podziękował za ten skądinąd niezły cocktail. Szukał Levecque'a. Nie było to trudne. Drobne, wręcz dziecięce buciki, widać było pod przykrótkimi drzwiami kabiny telefonicznej. Odbezpieczył broń i szarpnął drzwiczki. Ekspert nie zdążył się jeszcze z nikim połączyć. Na widok Bonnarda upuścił słuchawkę, która zawisła kołysząc się na kształt wahadła. Zwykle pewna siebie twarz eksperta, gwałtownie pobladła.

– Słuchaj, wszystko ci wyjaśnię… – wybełkotał.

Marcel wbił mu lufę między brodę a grdykę. Najmniejszy ruch lub gest spowodować mógł tylko jedno: zwolnienie języka spustowego.

– Mów, co się dzieje! Krótko.

– Wyjdźmy stąd. tego nie da się powiedzieć w dwóch słowach.

– Powtarzam: mów. co się dzieje, i natychmiast dzwonimy do Admirała.

– Jest już. chyba za późno. Zaczęło się!

– Co z tą Californią"!

– Na pokładzie są ludzie Denninghama. Mają emitor…

– Co za emitor?

– Wysyła promienie… Promienie kappa, powodujące neutralizację reakcji rozszczepialnych… Wiązka promieni zmienia elektrownie, wyrzutnie w bezużyteczny szmelc. To się już zaczęło i nie można, nie trzeba, przeszkadzać!

– A co będzie potem?

– Pozostanie tylko jeden uzbrojony punkt, dzięki niemu będą… będziemy mieli pełną kontrolę nad światem. Ty też możesz pójść z nami…

– Co to za miejsce?

– Nie… nie wiem!

Mógł nie wiedzieć. Bonnard zawahał się. Jedno pewne – trzeba zawiadomić Admirała. On już znajdzie ten uzbrojony punkt. Nawet jeśli emitor zakończy swą misję. Wystarczy środków konwencjonalnych, aby unieszkodliwić ośrodek szantażu. Ale trudno telefonować mając pod ręką wściekłego grzechotnika, który w każdej chwili może…

Zderzyli się wzrokiem.

– Nie możesz mnie zabić, Bonnard. To by było morderstwo! – zaskowyczał Levecque.

Dziwny chłód przeniknął całe jestestwo eks-komisarza. Ciasna, telefoniczna kabina przypominała szafę, w której schroniła się uciekająca przed pościgiem Paulina. Miejsce, w którym zginęła.

– Nie jesteś mordercą, jesteś sprawiedliwy! – gorączkowo mamrotał Levecque wyczuwając rozterkę starego policjanta.

Od drzwi bistra dobiegł rumor. Na ulicy jęczała syrena policyjna. Potem zabrzmiał pełen służbistości głos miejscowego inspektora.

– Poddaj się Bonnard. Nie próbuj nic zrobić profesorowi. Błyskawiczna myśl przeleciała przez mózg Marcela: – Oni wierzą temu szczurowi, a mnie mają za szaleńca!

– Wypuść mnie – powiedział trochę pewniejszym tonem Levecque.

– Jutro pomogę ci wyplątać się z tej kabały…

Może gdyby się nie uśmiechnął. Może gdyby nie pogardliwy ruch kącików warg, Bonnard złożyłby broń, poszedł z policjantem-kretynem, modląc się w duchu o szybki kontakt z Admirałem. Ale ten wyraz triumfu… Szafa i krew na białej szacie Pauliny, wianek, który spadł jej z głowy. Szklany wzrok i tamte wygięcie ust Levecque'a…

– Nie! – zawył ekspert odgadując wyrok.

Padł strzał. Jeden. Więcej nie było potrzeby. Zresztą nie istniała taka możliwość. W ekipie inspektora znalazł się ktoś narwany. Seria z automatu przestebnowała drewniane drzwi kabiny. – Jak Paulina! – ostatnia myśl błysnęła w umyśle Marcela Bonnarda.

Końcówka

Los nie jest mimo wszystko tak okrutny jak Will Szekspir. Wkraczając w okres personalnej kośby z góry pragnę uprzedzić, że przynajmniej część bohaterów opowieści pozostanie przy życiu – choćby na jakiś czas – i nasza historia nie skończy się jak owe dramaty krwistego Anglika, które przeżywają zazwyczaj jedynie sufler i inspicjent.

Miał rację ojciec Jana Pawłowskiego – stawiający przypadek wśród sprawczych demonów władających historią. Przecież gdyby Człowiek-Cytryna przeżył, Levecque się dodzwonił, a Ziegler nie zaskoczył w alkoholiczny ciąg, losy naszego globu potoczyłyby się najprawdopodobniej zupełnie inaczej.

Chociaż jeszcze teraz wszystko mogło się odwrócić, ciąg dalszy zależał od obrotów zdarzeń w ciasnych komorach Californii, na zaniedbanej florydzkiej farmie i wśród potarganych przez tsunami kokosowych palm Oceanii.

Najpierw pomyślał, że wszystko jest stracone, że od początku Rosę Higgins przejrzała ich grę. Śmieszne, cały czas obawiał się Patty… a tymczasem Rosę… Gdzie ona może być? Może w wahadłowcu odbija już od stacji. Może komunikuje się z NASA, żądając natychmiastowego zniszczenia obiektu. David ruszył ciężko w stronę kabiny nawigacyjnej, gdzie za kwadrans czekał go seans łączności z Ziemią.

Doktor Higgins wpadła na niego w korytarzu, uśmiechnięta, dobroduszna, nie podejrzewająca niczego.

– Gdzie byłaś? – rzucił, odrobinę zbyt napastliwie.

– Zwiedzałam tutejsze toalety. Komfort!

– Jeff i Patty są zajęci przy usterkach, mamy we dwójkę zająć się seansem łączności – powiedział poważnie.

– W porządku – uśmiechnęła się. Swoją drogą, tu w kosmosie wszystko niby jest takie same, a wydaje się inne.

– Na przykład?

– Przysięgłabym, że jesteś swoim własnym bratem bliźniakiem… i jakoś inaczej słyszę twój głos.

Nic nie odpowiedział. Po seansie trzeba będzie ją jakoś uciszyć. Okropne – stosować przemoc fizyczną wobec kobiet!

Farmę Denninghama zastali prawie nie pilnowaną. Gardiner zatrzymał chevroleta o sto metrów przed zabudowaniami i wypuścił Bongote w towarzystwie jednego oprycha na zwiad. Kapitan wrócił po kwadransie.

– W porządku – mówił wycierając starannie kordelas. – Był tylko jeden nieostrożny strażnik. Teraz droga stoi otworem.

– Mija trzecia godzina – powiedział Lenni Wilde spoglądając na zegarek. – Trzy czwarte roboty wykonane.

– A co potem? – zapytała Tamara.

Nasza kosmiczna ekipa przesiądzie się na wahadłowiec i wróci na Ziemię.

– Pozostawiając na Californii emitor…? dopytuje się dziewczyna.

– Nie, to by było związane ze zbyt dużym ryzykiem, ktoś niepowołany prędzej czy później mógłby chcieć dobrać się do niego i zlikwidować nasz pływający arsenał. Emitor zostanie automatycznie wyrzucony w przestrzeń kosmiczną i tam zdetonowany…

Denningham jest spokojny, zadowolony. Do tej chwili wszystko rozwija się wspaniale. Jeśli czegoś żałuje, to taktu, że nie znajduje się obecnie w kwaterze prezydenta USA czy na nadzwyczajnej naradzie członków Biura Politycznego w daczy pierwszego sekretarza.

Ciekawe, czy jest tam panika? Przecież na skutek makroawarii energetycznych amerykański i europejski system gospodarczy właściwie nie istnieje. Nagłe wyłączenie siłowni atomowych wywołało zawał przeciążonych łącz. W sumie szok najlepiej zniosły zapóźnione kraje Trzeciego Świata pozbawione energetyki jądrowej. Dodatkowe eksplozje, dokonywane tu i ówdzie przez bojowników Ziu Donga, wywołały powszechną panikę.

Czy mogli już zorientować się, co się dzieje? W pierwszych dwóch godzinach zapewne panowało przekonanie o sabotażu w paru siłowniach, ponieważ wysiadła znaczna część telekomunikacji, trudno było nawet zbierać dane.

Tymczasem Lee Grant doniósł, że u schyłku trzeciej godziny zdano sobie wreszcie sprawę z uniwersalnego charakteru wydarzeń. Z rezydencji w Camp David wysyłano rozpaczliwe monity do naukowców. Pentagon szukał swych ekspertów, a CIA ścigało swego szefa, który nieświadom niczego ze swoją młodą sekretarką wybrał się na ryby. Tymczasem napływały niepokojące sygnały z baz – przestały działać reaktory lotniskowców i atomowych łodzi podwodnych.

62
{"b":"100693","o":1}