Литмир - Электронная Библиотека

Dass znalazł metodę. Pochylając się nad kamerą ukazał galerię swych olśniewających, sztucznych zębów i syknął:

– Jest. Marindafontein. Ziegler.

– Nie podoba mi się to, drogi prezesie – Tardi zapadł głęboko w skórzaną paszczę fotela, który usłużnie wskazał mu gospodarz. – Co ten Burt sobie wyobraża? Traktuje nas jak dzieci? Zatyka buzię cukierkiem ćwierćinformacji, rozdziela zadania niczym brygadzista…

Pastor Lindorf stał milcząco, wpatrując się przez panoramiczne okno na wspaniały pejzaż doliny Rodanu, tu jeszcze wąskiej rzeczułki oblewającej dwugarbne wzgórze z zamkiem i katedrą spoza których w oddali rysowały się ośnieżone wierchy Alp.

– Denningham wie co robi – rzekł po pauzie – życie nauczyło go ostrożności. I ja uważam, że im mniej ludzi wie o szczegółach, tym większa szansa powodzenia.

– Jest nas kilkoro – upierał się Argentyńczyk – wspólnie podjęliśmy grę. Jeśli my nie będziemy mieli do siebie zaufania…

Lindorf pokręcił głową.

– Stanowimy grupę ludzi dość przypadkowych. Indywidualistów. Każdy skażony ambicjami i niezależnością koncepcji. A poza tym, któż zaręczy że nie ma wśród nas agenta?…

– A Denningham?

– Denningham jako ojciec przedsięwzięcia jest poza podejrzeniami, chyba żeby…

– Chyba żeby zamierzał skompromitować definitywnie ruch ekologiczny?

– Absolutna brednia! Myślałem raczej o pokusie dyktatury. Choć naprawdę nie wiem, jak chciałby tego dokonać. Zresztą oddanie mi prezesury dowodzi przeciwnych intencji.

– Albo jest szachowym gambitem – Tardi nie ustępował. – Co się tyczy metody narzucenia własnej hegemonii, łatwo się jej domyśleć. Niszcząc zasoby broni nuklearnej na świecie, wystarczy zarezerwować pewną jej porcję we własnej gestii i zyskać wyborny instrument szantażu… Supercesarz Denningham… Tak, to by odpowiadało jego ambicjom!

Pastor westchnął.

– Co pan wobec tego proponuje, Alberto?

– Wymóc ściślejszą kontrolę kolektywu. Musimy znać zasady batalii.

– Łatwo powiedzieć. Przecież nawet twoja dzisiejsza wizyta w Sionie może wprawić go we wściekłość. Zabronił nam niepotrzebnych kontaktów.

– Jestem w drodze na Kongres Intelektualistów w Mediolanie. Zresztą nikt nie musi wiedzieć o naszym spotkaniu. Podobne jest zdanie Gardinera.

– Rozmawiałeś już z Gardinerem? Ty konspiratorze!

– Przelotnie, w Londynie. A w Mediolanie czeka na mnie Maria. – A Ziu Dong?

– Nawet nie będę próbował, jest wierny Burtowi jak pies. Chociaż przypuszczam, że ma najlepsze informacje z nas wszystkich.

11 marca

Wczesnym popołudniem, jedną z dwóch nadmorskich autostrad od strony Palm Beach pędził jaskrawozielony cadillac, wynajęty w rent a car przy samym lotnisku. Prowadził Lenni Wilde; podśpiewywał, nie zwracając uwagi na zupełnie inne rytmy wydobywające się z samochodowego radia. Daud Dass milczał. Wiatr owiewał jego własną-niewłasną twarz, a mijane krajobrazy upewniały, że życie może być bardzo fajną rzeczą. Nie dojeżdżając do miejscowości Melbourne, wóz skręcił na drogę numer sto dziewięćdziesiąt dwa. Rychło skręcono ponownie a nad poboczem wąskiej drogi zamajaczył napis: DROGA PRYWATNA. Po następnych paru milach Lenni i Did znaleźli się na niewielkim rancho, na pierwszy rzut oka mocno zaniedbanym, choć kilka zaparkowanych samochodów i stojący opodal turystyczny helikopter wskazywały, że nie mieszkają tu ludzie ubodzy.

Dass oszczekiwany przez dwa foksteriery wszedł na drewniany ganek i zatrzymał się niepewnie. Lenni gestem wskazał mu dalszą drogę do wnętrza. Salon, jeśli zaniedbane pomieszczenie można by tak nazwać w przypływie dobrego humoru, świecił pustkami, dopiero w następnym pomieszczeniu znajdowało się parę koślawych sprzętów, z którymi kontrastował supernowoczesny zestaw elektroniczny. Monitory, magnetofony, radiostacja.

– Witaj, Dave! – powiedział wychodząc naprzeciw Denningham.

Z foteli unieśli się i inni starzy znajomi. Murzyn Bob, prowokująco piękna Tamara i Ziegler, którego zabójczy wąsik zmienił prawie nie do poznania. Ostatni gość był chyba kimś nowym, chociaż… Davidowi wydawało się, że skądś zna ten inteligentny wyraz oczu, choć cera, nos i wykrój ust przemawiały zupełnie za czymś innym.

– Chyba będziemy musieli się na nowo poznawać, kolego! Cholera, znał ten głos, ironiczny, dźwięczny, z lekką domieszką wyższości, ale ostatecznie – przyjemny.

– Silvestri, pan też miał wypadek?!

Cybernetyk roześmiał się: – Nie, Dave, ale Burt, wespół z doktorem Horstheimem, tak długo przekonywali mnie bym przynajmniej na starość poprawił sobie urodę, że uległem.

– Brakuje tylko Ziu Donga do kompletu – powiedział Denningham – ma jednak tyle spraw, że w ciągu najbliższych dni nie możemy na niego liczyć. Zresztą może to i lepiej. Postanowiłem, że pełna informacja zostanie zawarowana dla nas i nie opuści tego pomieszczenia.

– A Viren? – spytał Dass. – O ile pamiętani, uwolniliście też Virena?

– Wyłączyłem go. W przypadku naszej klęski emitor kappa i cała dokumentacja zostaną zniszczone. Koncepcja pozostanie jedynie w mózgu twórcy. Musimy więc chronić ten mózg!

– Nigdy dość ostrożności, zwłaszcza jeśli idzie o brawurowe przedsięwzięcia – uzupełnił Silvestri.

Tamara przyniosła kawę, Wilde nalał drinki. Dass i Ziegler odmówili. Jednym kierował islam, drugim – odwyk. Potem Burt przez chwilę rozmawiał z Hindusem na temat jego zdrowia.

– Cieszę się, że wylazłeś z tego, chłopie – zakończył. – Odstukać, wszystko do tej pory rozwija się pomyślnie.

– A ten mały Polak i dziewczyna?

Zdaje się, że pytanie było niestosowne. Zapanowała pełna konsternacji cisza.

– Tak – rzekł powoli Denningham – były pewne koszty akcji. Nie powinienem pozwolić Janowi lecieć awionetką. Liczyłem na fart Barbary. Byłem pewien, że się uda, i prawie, prawie, się udało. Katastrofa zdarzyła się niedaleko granicy z Zambią. Przypadek lub pech.

– Może wrócimy do tematu – zaproponował, odstawiając szklaneczkę, Silvestri. – David musi dowiedzieć się bardzo wielu rzeczy.

– Fakt – potwierdził Ziegler – przecież on nie ma pojęcia jak już jesteśmy zaawansowani.

Dwadzieścia minut później Lenni Wilde na polecenie swego szefa uruchomił magnetowid.

– Nagranie pochodzi sprzed miesiąca – poinformował. Sekwencję przegrano najprawdopodobniej z porannego dziennika.

Spiker podekscytowanym tonem opowiadał o przygotowaniach do startu nowej załogi LABORATORIUM KOSMICZNEGO. Laboratorium zmontowanego w ciągu ostatniego roku z materiałów wyniesionych na orbitę za pośrednictwem nowej generacji wahadłowców. California okrążała Ziemię po torze spiralnym w ciągu godziny. Pierwszą ekipą badawczą stanowić miały dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Weteran lotów promowych Jefferson Hammersmith oraz doktor Edwin O'Neal…

Zaledwie twarze kosmonautów pojawiły się na ekranie, Dass i Silvestri popatrzyli po sobie. Nie trzeba było przejawiać specjalnej inteligencji. Dass widział z ekranu i o metr od siebie szpakowate włosy Hammersmitha, a Silvestri mógł potargać ryżą czuprynę O'Neala.

– Pan chyba oszalał, Denningham – wybełkotał Hindus – pan chce…?

– Tak – odparł Burt – zresztą innego sposobu nie ma.

Levecque bardzo blady przełknął szklaneczkę nie rozcieńczonej whisky. Groner zaobserwował, że ręka, która nalewa sobie kolejnego drinka, drży. Trudno byłoby zrzucić winę na naturalną wibrację pociągu. Intercity sunął jak po stole.

Ekspert przymknął oczy.

– Rubikon, Rubikon – powtórzył.

– Stawka Cezara w porównaniu z naszą pulą to kupka zapałek przy rodzinnym pokerze – mruknął Lion. – A propos, czy mój paszport jest w porządku?

– W najlepszym. W razie czego znasz telefon mecenasa.

– Cieszę się, że pan się zdecydował – zmienia temat ekologista.

– Wiesz, ile mnie to kosztuje? Jak daleko musiałem się posunąć? Idę na kolosalne ryzyko. Swoją drogą – czy ta depesza z Afryki jest pewna?

37
{"b":"100693","o":1}