W mózgu Fina cały czas zachodził skomplikowany proces. Czy Silvestri mógł mieć kolor? Nie mógł. Karta, którą kupił, była dziesiątką trefl, tyle udało mi się podejrzeć, a on sam miał w tym kolorze asa, dziesiątkę, zrzucił waleta.
– Sprawdzam!
I nie czekając na ruch przeciwnika wyłożył asowego fula.
– Troszkę mało – zauważył uprzejmie Silvestri. I wyłożył cztery siódemki.
Kareta! Od początku miał na ręku karetę, a kartę wymieniał jedynie dla niepoznaki.
– Dziękuję panom – pobladły Viren uczepił się blatu stołu i ciężko wstał. -Troszeczkę tu duszno… warto byłoby się przejść – dodał zupełnie niepotrzebnie. Był zrujnowany, a w jego oczach czaiła się nienawiść do wszystkich.
Wiwatowano. Gratulowano Silvestriemu. Ten, bardziej ciekawy niż szczęśliwy, zwrócił się do Lamaisa:
– Co miałeś?
Francuz rozłożył garść blotek.
– Nic. Ale trzeba było go nieco podciągnąć. Od dawna czekałem na okazję takiej nauczki dla tego bulona.
Ziegler zgarnął smętną resztkę żetonów. Odczuwał trochę gniewu i sporo żalu. Przecież gdyby miał pieniądze…
– A szanowny profesor co miał? – Silvestri bezceremonialnie rozgarnął jego karty… O kolorek. To jednak młodsze od karety.
– Poker – poprawił ponuro Roy.
– Bez dziesiątki?
Roy jeszcze raz spojrzał na karty. Król, dama, walet, dziewiątka, ósemka kier… Jakże mógł się pomylić.
– Czasami nie trzeba żałować, że koledzy więcej nie pożyczyli – zauważył dobrotliwie Lamais.
– Przy kartach najlepiej poznaje się ludzi, to też jakaś korzyść – pocieszał Silvestri.
– Samemu zdarzyło mi się kiedyś pomylić kolor z pokerem, jeszcze w szkole… – wtrącił Kornacki.
Ziegler wyraźnie usiłował nadrabiać miną.
– Mój przyjaciel z Kalifornii, Burt, opowiada w jednej ze swych książek, że widział kiedyś pokera w kolorze zielonym – rzucił.
Wszyscy się roześmieli. Z tłumu rozchodzących się kibiców wychylił się Landley i klepnął Silvestriego po ramieniu.
– No, Aldo, ty dzisiaj stawiasz, a potem, cóż panowie, “pora dziewcząt"!
Ziegler podziękował. Dopił sok jabłkowy i udał się do swego apartamentu. Nad niewielkim prostokątem ogrodu jaśniało rozgwieżdżone niebo południowej półkuli.
Did już spał. Roy wziął prysznic i wyciągnął się w łóżku. Zadowolony był, że przegrał tylko tyle. Lamais wielkodusznie umorzył całą pożyczkę. Cieszyło go również, że głównym płatnikiem wieczoru okazał się Viren, a on jedynie poniósł koszty lekcji. Chyba nikt nie lubił Virena. Od dziś również Fin nie będzie lubił nikogo. Oczekując nadejścia snu, Ziegler myślał o przyszłości. Po raz pierwszy zastanawiał się, co zrobi, kiedy opuści ten Ogród, a potem przyszło mu do głowy pytanie, czy kiedykolwiek się to uda? Z wolna myśli zaczęły mu się plątać, a kiery, piki i trefle mieszać z wzorami matematycznymi…
Nagle obok posłania zgęstniała ciemność i nowy podniecający zapach uderzył Roya w nozdrza.
– Nie mów nic!
Ponieważ gość zawitał bez ubrania, jego płeć nie ulegała najmniejszej wątpliwości. Dziewczyna była nieprawdopodobnie szczupła, ale tę oszczędność natury rekompensowały niezwykle długie nogi i jędrne piersi, krągłe i twarde.
– Nie mam pieniędzy – szepnął profesor.
– Jestem prezentem -odpowiedziała, zamykając mu usta pocałunkiem.
Jakże długo nie miał kobiety. Ogarnęło go szaleństwo upalnej nocy. Tak, że zapominając o swych nierekordowych parametrach pogrążył się w upojeniu, czerpał rozkosz łapczywie, a partnerka zdawała się odbierać należną jej część z pełną afirmacją. Wydawała się być wręcz zachwycona. Dreszcze rozkoszy co parę minut wstrząsały jej nieprzytomnie gładkim, tajemniczo pachnącym ciałem.
Nie padło ani jedno słowo więcej. Roy, w chwili krótkiego odpoczynku, patrząc w ciemności na profil kochanki-ochotniczki, zastanawiał się, czy widział ją już w salach relaksowych. Która to była? Niemożliwe, żeby Tamara…
A potem świat obrócił się. Ich ciała utworzyły magiczną liczbę sześćdziesiąt dziewięć. Usta Zieglera przesunęły się po jedwabistym brzuchu. Gazele nogi rozchyliły się. I wtedy zobaczył. W mroku pokoju spotęgowanym jeszcze przez nakrywające ich prześcieradło, na wewnętrznej stronie uda dziewczyny fosforyzował napis: Czy przybywasz z Zieleni?
Nagle zniknęło całe podniecenie. Otrzeźwiał, usiadł na łóżku. Zrobiło mu się nagle głupio i niewyraźnie. Chciał pytać, a zarazem czuł, że nie powinno paść żadne słowo. Oto ktoś zwrócił się do niego poza kontrolą układu. Kontakt został nawiązany.
Muśnięcie ust na ramieniu. Nim zdołał wykonać jakikolwiek ruch, dziewczyna pochwyciła leżący na podłodze szlafroczek i zniknęła tak nagle, jak się pojawiła.
Konspiracja
Czy Roy Ziegler został zaskoczony? Chyba jedynie środkiem przekazu hasła. Prawdę powiedziawszy od dłuższego czasu czekał na jakiś sygnał. Od dwóch tygodni, od dnia swego przybycia.
Oczywiście nie był ani płatnym agentem, ani osobnikiem podstawionym na miejsce prawdziwego profesora Zieglera. Był dżentelmenem naukowcem. A ludzie tego pokroju potrafią czynić pewne rzeczy bezinteresownie, jeśli uważają, je za słuszne. Mniej więcej tydzień przed swym nagłym odlotem z Kapsztadu, jak każdy zaciężny z grupy M bez dodatku,,t", miał jeszcze pewne możliwości poruszania się, wstąpił więc do kina. Szedł właśnie najnowszy Spielberg. nie rozpowszechniany dotąd w sieci wideo, a Roy, jak wielu profesjonalnych teoretyków, miał słabość do fantastyki. Bawiła go jej baśniowa forma, a przede wszystkim rozbrajająca nienaukowość. Miał zresztą własną teorię na temat nieprzekładalności fantastyki na ekran. Powieść, radio – nadawały się jak najbardziej, film jednak, z małymi wyjątkami, nie dźwigał, zdaniem naukowca, skomplikowanej poetyki. Mimo coraz lepszej techniki, tricków, rzadko bywał przekonywający. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że wyobraźnia człowieka bogatsza jest od jego wzroku.
Kino, chyba ze względu na horrendalną cenę biletów na przedpremierowej projekcji – świeciło pustkami. Roy, który nie przepadał za obcymi ludźmi, siadł w samym środku pokaźnej łysiny w końcu sali. Trochę zrobiło mu się nieprzyjemnie, kiedy jakiś typ ulokował się tuż za nim.
Na ekranie akcja pojedynku w stanie nieważkości osiągnęła szaleńcze crescendo, kiedy nagle facet z tyłu pochylił się do ucha miłośnika filmów katastroficznych.
– Proszę się nie odwracać i nie reagować na to co mówię, profesorze Ziegler – zabrzmiał wyraźny szept – chciałbym z panem porozmawiać. Wiem, że jest pan pod stałą obserwacją, że ma pan ograniczoną swobodę. Dlatego pragnę coś zaproponować. Proszę na razie nie odpowiadać. Wychodząc, zobaczy pan w holu moje odbicie w lustrze. Znamy się. A teraz do rzeczy. Wiem, że jutro, jak co czwartek, będzie pan jechał do ośrodka pod Pickelberg. Wyjątkowo sam. Postaram się spotkać z panem na drodze. A teraz proszę poczęstować mnie papierosem.
Roy wyciągnął machinalnie do nieznajomego paczkę marlboro.
Kiedy film skończył się zaskakującą, wesołą pointą i rozbawieni kinomani wysypali się do holu, Ziegler przystanął i zerknął w całif ścienne zwierciadło. Akurat jakiś mężczyzna podarł swój bilet i wrzucił go do śmietniczki. Męska bogartowska twarz, szpakowate włosy. Sportowa sylwetka. Któż by nie poznał świutowca z pierwszych stron okładek – Burta Denninghama!
Wszystko przebiegło tak. jak zapowiedziano w szeptance. Stały towarzysz Roya, doktor Ruyslink, wezwany w ostatniej chwili do głównego laboratorium, zrezygnował z podróży. Po raz pierwszy Ziegler miał wyruszyć samotnie. Oczywiście był pewien, że jego wóz posiada znakomitą aparaturę podsłuchową, interesowało więc go niezwykle, jak Denningham wyobraża sobie kontakt, przecież wersja przypadkowego autostopowicza nie wchodziła w grę. Jakiś przydrożny motel?
Na trzynastym kilometrze za miastem coś rzuciło samochodem, a po paru sekundach Roy zorientował się, że pojazd toczy na trzech Hakach. Sprawcą był mocny kolczasty drut, który przypadkiem lub wskutek czyjejś złośliwości, poniewierał się na nawierzchni.