– A akcja na Raronga? – zapytał Lenni.
– Bez zmian. Zresztą, jeśli okaże się, że Barbara jest w formie, bardzo może nam pomóc.
Silvestri nadal nie podzielał optymizmu szefa:
– Cała sprawa wyraźnie mi się nie podoba. Przez pół roku uważamy tego Polaka i pannę Gray za poległych, po czym odnajdują się, niby przypadkiem, tuż przed operacją. Czy nie uważasz, Burt, że ktoś chce w ten sposób żebyś się zdekonspirował? Nikt nie wie od tygodni gdzie przebywasz, a w ten sposób się zdekonspirujesz.
– Zachowamy ostrożność. Wykupieniem naszych przyjaciół zajmie się Lenni, nikt nie dowie się ani o naszych planach, ani o tej bazie.
Silvestri milczy rozgarniając mieszadełkiem lód w szklance z cocktailem.
Trzy dni przed akcją
Obchody Wielkiego Czwartku w Watykanie wypełniły w przeważającej mierze wieczorne serwisy czołowych stacji telewizyjnych.
Załoga stacji orbitalnej California poddała się badaniom lekarskim.
Start promu przewidziano na godziny przedpołudniowe w niedzielę. Synoptycy zapowiadali poprawę pogody.
Na Raronga trwało oczekiwanie na wielką wodę. Komandor Bowling i Roy Ziegler spędzili znów ładnych parę godzin na tenisie. Mimo zdecydowanej abstynencji profesora, mogli już uchodzić za parę wieloletnich przyjaciół.
Na autostradzie Kolonia – Diisseldorf Lion Groner omal nie został aresztowany przez nadgorliwego policjanta, sprawę uratowały doskonałe fałszywe papiery i niezmącona pewność siebie charakteryzująca Arkadyjczyka.
Raport Bonnarda wzrósł do siedemdziesięciu stron.
Profesor Levecque wygłosił odczyt w Londyńskim Klubie Międzynarodowym. Temat: “Jawne efekty wpływu tajnych organizacji na świadomość społeczną". Frekwencja była niska.
Lenni Wilde i czarnoskóry Bob pofrunęli do Afryki w misji ważnej i sekretnej.
Panna Bernini przespała się z syndykiem jednej z włoskich metropolii.
W moskiewskim zoo urodził się niedźwiadek panda.
Znakomita wróżka francuska popełniła samobójstwo zostawiając list, w którym napisała, iż odchodzi bojąc się tego, co nadejdzie. Uznano, że chodzi tu o wykryty u niej parę dni wcześniej nowotwór macicy, zresztą łagodny.
Z Egiptu doniesiono o pojawieniu się Feniksa.
A czas płynął.
Z notatek doktora
– Nie masz wyboru, Pavlovsky – powiedział Red Gardiner z naciskiem – i tak w oczach Denninghama jesteś zdrajcą.
Siedzieli we dwóch z kapitanem Bongote naprzeciw mnie w szopie, która miała stanowić punkt wymiany. Ściągnięto już ze mnie przepocony łachman i odziano w dosyć elegancki tropik.
– Czy Barbarę też wymienicie?
– Też – stwierdził z udanym westchnieniem Bongote – i tylko od ciebie zależy, kto od dziś zajmie miejsce przy jej boku.
Nic nie odpowiedziałem. Wprawdzie już przed dwoma dniami wycofano mnie z kopalni, odkarmiono, odwszawiono i dezynfekowano, nadal jednak czułem się strzępem człowieka, fizycznie i psychicznie.
– Nie masz rozsądnej alternatywy – powtórzył Gardiner. – To twoje notatki zdekonspirowały zamiary Denninghama. Nie wierzysz? Rzucił parę zdjęć kserokopii prasowych. Zauważyłem leżące na betonie ciało dublera Burta, zwłoki Wyłko Georgijewa… – Tobie zawdzięczają śmierć. Gdyby nie ty, nigdy nie dowiedzielibyśmy się o zamianie i nawet do głowy nie przyszłoby nam wiązać Denninghama z atakiem na Marindafontein. Czy sądzisz, że po tym wszystkim nadal zostalibyście przyjaciółmi? Jedno nasze słowo, a Barbara własnoręcznie przetrąci ci kark. Racja?
Zapaliłem skwapliwie podsuniętego papierosa, drżały mi ręce.
– A my chcemy i możemy ci pomóc. W zamian za naprawdę drobne informacje będziesz miał i Barbarę, i spokój, i pieniądze.
– A jeśli odmówię? Bongote ożywił się:
– Czerwone mrówki, bunkier głodowy, pal, tygrysia klatka – wszystko jest ciągle do twojej dyspozycji.
Chciałem, bardzo chciałem powiedzieć, że wolę mrówki, głód i śmierć, ale tylko zwiesiłem głowę. Czarnoskóry watażka poklepał mnie po ramieniu. – No, zaczynasz być rozsądny!
– Zresztą jeśli podzielasz nasze ideały ekologizmu, możesz być spokojny – rzekł Gardiner – nie poniosą one uszczerbku. Należymy do tej samej organizacji, co Burt. Może jesteśmy tylko bardziej konsekwentni… – tu naraz zmienił ton. – Nie chcę cię przynaglać, ale czekają reporterzy, ekipy telewizyjne i ten dureń. Lenni Wilde, którego wysłał Denningham. Pamiętasz Lenniego? Zupełnie nie zna się na żartach.
To akurat wiedziałem i strumyczek zimnego potu pociekł mi po plecach.
– No więc jak, niczego nie chcemy, wystarczy, że pozostaniesz z nami w kontakcie? – pyta Red i wskazując Bongote, dodaje – kapitan może jeszcze się rozmyślić.
Kiwam głową. Mam już pewien plan i jestem zdecydowany doprowadzić go do końca.
Miałem zamiar zahamować nieuchronny bieg wydarzeń. Postanowiłem wyznać wszystko Barbarze, bez względu na konsekwencje. Owszem, sterroryzowany sypnąłem, ale teraz obnażam podwójną grę nielojalnego kompana ze Światowego Konwentu i mogę okazać się przydatny. Wiedziałem, że w ten sposób definitywnie tracę Barbarę i przez moment przyszło mi do głowy, żeby opóźnić moje wyznanie. Najpierw spędzić tę szaloną, wymarzoną noc, a potem rano powiedzieć… Zdusiłem kompromisowy pomysł. Jeśli nie powiem od razu, nie zdobędę się na to nigdy!
Sama wymiana przebiegła sprawnie, dopiero wychodząc na powietrze dostrzegłem Barbarę wynurzającą się z sąsiedniej szopy. Żołnierze Wielkiej Kalaharii pozostali z tyłu, po przejściu kilkudziesięciu kroków otoczyło nas kilku dziennikarzy. Trzask aparatów i szum kamer. Czterech tubylczych policjantów dyskretnie trzymało się z tyłu.
Zasypano mnie pytaniami. Starałem się odpowiadać zdawkowo i raczej cedować większość wypowiedzi na pannę Gray. W tłoku uścisnęła mi koniuszki palców. Wersja ustalona z Bongote pomijała moje opuszczenie RPA i mówiła jedynie o zwiadzie geologicznym. O dziwo, Barbara rzeczywiście zaczęła jakieś studia w tym zakresie. Szerzej wspomniałem o pojmaniu przez ZFWsWD i pracy w kopalni, unikając jednak – jak ustalono – większych drastyczności.
Już od pierwszej chwili obok nas zjawił się Lenni Wilde i czarnoskóry Bob, bohater akcji w Rijksveld. Zyskawszy taką ochronę poczułem się raźniej.
Odwrotne reakcje budziła we mnie obecność dwóch szczupłych mężczyzn, trzymających się nieco na uboczu dziennikarskiej hałastry. Schludne, tropikalne uniformy, małe neseserki, przywodziły na myśl maklerów giełdowych, którzy nieoczekiwanie wylądowali w buszu. Ale jednakowe niebieskie oczy i zdecydowane ruchy sprawiały, że nie można było mieć wątpliwości. Ludzie z M/t czekali na nas. Czy tylko oni?
W czasie konferencji nie miałem okazji zamienić nawet słowa z Barbarą. Impreza została zresztą dość nagle przerwana przez Lenniego, który ostro podziękował dziennikarzom, mówiąc, że uwolnionym należy się wypoczynek, po czym pociągnął Barbarę na bok. Chciałem iść za nim, ale Robert powstrzymał mnie zdecydowanie.
– Rozdzielamy się. To dla bezpieczeństwa.
Wśród samochodów zaparkowanych na skraju wioski znalazł się również stareńki landrover. Wskoczyliśmy do środka i Bob zapalił silnik. Obserwowałem dwóch południowoafrykańczyków. Wydawali się nie zwracać na mnie uwagi. Może zresztą bardziej absorbowała ich Barbara.
– Nie będą nas ścigać? – zapytałem.
– Jeszcze nie teraz – mruknął mój kierowca. – Zresztą mamy ochronę. Gestem głowy wskazał na ważkę helikoptera ze znakami Powietrznych Sił Zimbabwe.
– Myślałem, że jesteśmy w Zambii – wyraziłem zdziwienie.
– Będziemy tam za dwie godziny.
Sto dwadzieścia minut upłynęło dość szybko, nikt nas nie ścigał, nie zatrzymywał, zresztą, kiedy znaleźliśmy się na szosie Bulawayo – Maramba otoczył nas gęsty ruch, dający, niczym zresztą nie uzasadnione, poczucie bezpieczeństwa. Poniżej Wodospadów Wiktorii, dziś noszących trudne do wymówienia imię tutejszego bojownika, przekroczyliśmy Zambezi i granicę między Zimbabwe a Zambią. Ku memu zdumieniu Robert wręczył mi mój stary, mocno podniszczony polski paszport, jak się okazało, nadal ważny.