Levecque to chodząca ostrożność. Z jednej strony słucha pilnie Gronera, z drugiej kalkuluje wszelkie możliwości prowokacji.
– Muszę wiedzieć, co to za wynalazek, który może aż tak wstrząsnąć światem? Jeśli nie przesadzasz…
– A nie przekaże pan dalej informacji?
– Powiedzmy, czasowo ją zatrzymam.
Stukając laseczką minął rozmawiających na platformie siwy jak śnieg staruszek z bródką a la Engels. Gdyby Levecque przyjrzał mu się wyraźniej, zauważyłby zapewne jego podobieństwo do paru innych osobników, których mijał dzisiejszego dnia. Był jednak na to zbyt poruszony. Groner proponował wariactwo, dobre dla ekstremistykonfidenta, ale dla gracza wielkiego formatu?
Ale właściwie, dlaczego by nie?
W godzinę później profesor Levecque wykręcił znany tylko sobie numer w Brukseli i rzucił parę słów zdawkowych pozdrowień. Według ustalonego kodu meldunek znaczył tyle, co: “Nic nowego!"
7 marca
Ciepło. Wreszcie wyjrzało słońce. W powietrzu odczuwa się nadciągającą wiosnę. Biją dzwony małego, prowincjonalnego kościółka. Pogrzeb Pauliny Bonnard. Trochę bliższej rodziny, gapiów, wścibskich dziennikarzy. Jedna popołudniówka nazwała śmierć córki komisarza “rykoszetem". Niezbyt ładnie świadczyło to o jej takcie. Kwiaty, wieńce. Matka w czerni, z młodą jeszcze, pełną kamiennego bólu twarzą Niobe. I Bonnard, trochę jakby nieobecny. Siwy, zmalały.
Formalnie komisarz jest na urlopie. Zaległe pięć miesięcy urlopu. Potem pewnie renta. No, może być jeszcze dyrekcja policyjnego archiwum. Jeśli się zgodzi.
Pogrzeb zaszczycił swoją obecnością Człowiek-Cytryna. Przyniósł parę goździków, ale trzyma się na uboczu. Blisko stoi natomiast Louis, kędzierzawy Loulou z kryminalnego, zawsze wierny przyjaciel Marcela. Loulou jeden wie o planach swego byłego szefa. Zna też jego obsesję – udowodnić haniebną grę Levecque'a. Cóż, Bonnard zawsze wiedział, co czyni. Jeśli postanowił zdemaskować profesora, trzeba mu pomoc. W tym celu Louis wziął urlop. Inni pewnie też pomogą – ten nerwus ze Sztokholmu, który już węszy za ekspertem, pewnie i Steiner…
A wiadomości ze Szwecji naprawdę są ciekawe. Rzecznik konfrontacji z terrorystami ucina sobie przyjacielską pogawędkę z poszukiwanym Gronerem. Ten z kolei kręci się przy czołówce Konwentu, która oficjalnie go potępiła. Co z tego wyniknie? Loulou nie zaprząta sobie głowy kombinacjami, zawsze tak bywało, on działał, Marcel myślał. Tylko po co zgodził się na tak wysoki awans?
Biją dzwony. Przodem idzie ksiądz i mały ministrant, którego z natury wesoła twarz w żaden sposób nie może okryć się powagą.
Biedna Paulina.
Tego samego dnia liczne gazety przyniosły wywiady z pastorem Lindorfem, nowym prezesem Ekologicznego Konwentu. Sklerotycznego Van Thorpa, zastępował duchowny będący wcieleniem umiaru, taktu, a zarazem energii. Mało kto przysporzył tylu zwolenników Zielonym jak ten kaznodzieja. Nie, nie należał on do mówców porywających za sobą tłumy. Era czarodziejów mikrofonu minęła. Lindorf to kaznodzieja typowo telewizyjny: kameralny i dowcipny, natchniony, a zarazem umiarkowany, słowem: osobowość, której trudno się oprzeć.
Elekt zapowiadał mobilizację sił i zorganizowanie jeszcze tej wiosny Światowego Dnia Zieleni. Pokojowego protestu na wielką skalę, który zachwieje tradycyjnymi strukturami. – Musimy pokazać, jak jesteśmy liczni – nawoływał. – Musimy udowodnić, że wszędzie mamy swoich ludzi. Idzie czas zmiany!
Komitet Doradczy zyskał nowe szerokie prerogatywy, powołano też koordynatora Dnia Zieleni – Marię Bernini. Burta Denninghama wyposażono w pełnomocnictwa opracowania planów dalekosiężnych, Tardiemu ponownie powierzono finanse, Gardinerowi przypadły sprawy młodzieży, Ziu Dongowi – kwestie organizacyjne.
Komitet, podobnie jak Prezes Konwentu, odżegnał się od “wściekłych" i jednomyślnie skrytykował akcję Arkadyjczyków.
“Zwycięstwo pragmatyzmu" – donosił Le Matin.
“Słowa, słowa, słowa" – można było przeczytać w baltimorskim The Sun.
“Nowe opakowanie dla starych pomysłów" – zatytułowało artykuł wstępny “Rude Pravo".
– Przeceniliśmy ich – powiedział Levecque, stając wczesnym przedpołudniem na dywaniku Admirała – nie mają nic nowego do zaproponowania. Terroryzm został odtrącony.
– A twoje podejrzenia na temat montowania wielkiej prowokacji? – odezwał się z kąta Człowiek-Cytryna.
Profesor rozłożył ręce.
– Nie mam żadnych przekonywających dowodów. Przywódcy uwikłani są w działania podjazdowe między sobą. Mój człowiek pracuje dla jednego z nich.
– To wiemy. A Denningham?
– Robi tajemnicze miny, ale są to, moim zdaniem, jedynie obiecanki starzejącego się Jamesa Bonda.
– Zmienił pan zdanie, profesorze – czujny wzrok Admirała zdaje się przeszywać eksperta na wylot.
– Jestem zniechęcony. Wiecie dobrze, że penetracja ekologistów jest moim konikiem od czasu doktoratu. Rozpracowałem wewnątrz ruchu obce agentury, wprowadziłem naszych ludzi do wszelkich ciał…
– Nie musi pan wymieniać swoich zasług, profesorze – Człowiek-Cytryna usiłował się chyba uśmiechnąć, co nadało jego zmiętej twarzy wyraz jeszcze bardziej zgryźliwy niż zwykle. – Miał pan jednak koncepcję…
– Miałem, jeden z informatorów doniósł mi ponad pół roku temu o pewnych, pozalegalnych działaniach finansowych, przelewach dużych sum; później dowiedziałem się o zakupach broni. Ślad prowadził do niejakiego Morelo z Genui. Ciekawy człowiek. Operacyjny kondotier, potrafi sprzedać wszystko łącznie z Pershingiem i wynająć lotniskowiec. Jak ktoś chce dokonać w tropikalnym państewku puczu, prędzej czy później musi udać się do Morelo. Przy czym sam padrone jest nie do ruszenia, deputowany do parlamentu, ogólnie poważany filantrop. Interesy załatwia przez pośredników, a osobiście przebywa głównie na swoim jachcie kursującym po Zatoce Liguryjskiej lub w rezydencji, którą wzorem bohatera Dumasa postawił na wysepce Monte Christo. Z wykształcenia – inżynier elektronik, rozgryza każdy podsłuch, zanim ten jeszcze zostanie zainstalowany na dobre, wprowadzenie zaś agenta na jego “dwór" nie powiodło się nikomu. Paru ochotników przepadło jak kamień w wodę i zapewne dziś tkwią wśród średniowiecznych wraków na dnie akwenu.
– Z grubsza wiemy o tym – kiwa głową Admirał – ale proszę dalej.
– Nie ustalono, czy Morelo pracuje dla kogoś jeszcze, ale raczej jest swoim własnym gonfalonerem. Owszem, ma związki z camorrą czy mafią, a jeśli idzie o broń – zaopatrzy każdego, z wyjątkiem rodzimych faszystów czy Czerwonych Brygad. Wyznaje starą zasadę -,,nie zabija się na własnym podwórku". Ale idę dalej. Znacie panowie ową tajemniczą akcję w RPA, tę z listopada, nad którą głowią się do tej pory wywiady i kontrwywiady, a prasa napomknęła o niej tylko półgębkiem?
– Znamy sprawę, profesorze – mówi pobrużdżony major. – Zamach na szpital w Rijksveld, potem na Tajne Centrum Naukowe w Marindafontein. Niejasne, tajemnicze. Afrykanerzy utrzymywali nawet w poufnych memoriałach, że to akcje jednego z Państw Frontowych, a pan ustalił…
– … Że Morelo wiedział o akcji, że dostarczył potrzebnych materiałów. Doszedłem do wniosku, że nie chodziło tu o akt ślepego terroru, ale o wykradzenie jakichś naukowych tajemnic. Nie wiemy jakich. Na podziemnych giełdach odkryć nie pojawiło się dotąd nic takiego, co mogło zostać wymyślone w tamtym ośrodku.
– Może więc chodziło o ludzi? Zdobyliśmy dla ciebie dane o uprowadzonych. Naukowcy: Silvestri, Ziegler, Viren i dwaj asystenci – amerykański żółtek Lee Grant i Hindus, Daud Dass. Ten Dass jest szczególnie interesujący. Przeżył katastrofę samochodu, a ledwo go poskładano, już został wykradziony. Czy próbowałeś odpowiedzieć, kto ich porwał i po co?
– Tak, miałem hipotezę, opierałem ją na fakcie, że jest w świecie paru zawodowców, którzy potrafią dokonać równie brawurowej akcji. Drogą eliminacji ustaliłem zaledwie kilku.