Литмир - Электронная Библиотека

Ucieczka

Od wczesnego popołudnia Daud Dass tkwił w magazynie i kruszył minerały. Piekielny hałas młynów musiał doskonale głuszyć aparaturę podsłuchową. Asystent dziękował Bogu, że tu i ówdzie trafiały się takie archaiczne urządzenia. Co się tyczy kamer, Silvestri wspominał tylko o jednej, kontrolującej wejście. Zapewne umieszczenie większej liczby elektronicznych “judaszy" w pomieszczeniach gospodarczych uznano za marnotrawstwo. Did pracował systematycznie bez przyśpieszania, tak jakby wcale nie odczuwał emocji, a materiał do próbek był jedyną sprawą, która go obchodzi.

Gdyby jeszcze istniały czujniki badające przyśpieszone tętno, rejestrowały nadmierne pocenie się. Dass starał się nie myśleć za wiele. Ot, po prostu otrzymał jeszcze jedno zadanie do zrealizowania. Wiedział, że musi je wykonać dla Hectora, że to się należy Kapadulosowi, najlepszemu człowiekowi jakiego znał i kochał… Właściwie ze śmiercią Greka kończyła się również jakaś część życia jego asystenta. Dalsza egzystencja była już niepełna, bezbarwna.

Dlaczego nie potrafił zainteresować się kobietami?

Dlaczego od dnia, w którym Hector zginął, nie szukał nowych przyjaciół. Pomyślał o Zieglerze i omal się nie roześmiał…

Punktualnie o siedemnastej pięćdziesiąt pięć usunął jedną wcześniej obluzowaną płytę przepierzenia. Znajdował się o krok od magazynu D-3. Obsługiwany przez zmechanizowany sprzęt, nie powinien zawierać czujników nastawionych na śledzenie ludzi… A jeśli miał! Wielki kontener odpadkowy czerniał intensywniejszym mrokiem z boku ciemnawego pomieszczenia, doświetlanego jedynie przez szpary wywietrzników. Punkt osiemnasta, w momencie gdy według programu Silvestriego na trzydzieści sekund komputer nadzorujący miał dostać zawrotu głowy, poprzez klapkę kontrolną Did wskoczył do wnętrza i pogrążył się w śmietniku. Nakryły go sypkie odpady i gdyby nie mała rurka, niewątpliwie musiałby się udusić. Potem czekał. O 18.20 otwarły się stalowe drzwi. Podnośnik wypchnął kontener na dziedziniec. Ze zgrzytu, drgań i ruchu Dass mógł jedynie domyślać się rozwoju wydarzeń. Dwa kontenery, drobnicowy i odpadkowy, wprasowane zostały w ładownie transportowego śmigłowca.

– Udało się!

Teraz pozostawała następna faza, wydostać się z helikoptera po przylocie i zawiadomić Denninghama. Trzy słowa na wagę ziemskiego globu!

Niewiele brakowało, aby przekaz ograniczył się tylko do dwóch słów. Jeszcze trzy dni przed planowaną ucieczką nie znano położenia ośrodka. To znaczy wiedza na ten temat była przybliżona.

Helikoptery startujące z bazy pod Kimberley potrzebowały około półtorej godziny, aby dolecieć do Ogrodu Nauk, analogiczne śmigłowce z Kapsztadu – trzy razy tyle.

Godziny wylotów znano dzięki usługom komputera-antyszpiega, który meldował Silvestriemu o wszystkich rozmowach i działaniach drugiego kręgu. Analizy pyłków kwiatowych, gleby, pyłów atmosferycznych, wreszcie obserwacje meteorologiczne, również dostarczały jedynie przybliżonych danych. Ogród musiał mieścić się gdzieś na terytorium o obszarze ponad dwudziestu tysięcy kilometrów, położonym na północ od Gór Azbestowych i Manganowych, w terenie dzikim, pustynnym, prawie bezludnym, przylegającym do równie niegościnnych regionów Botswany.

Czy placówka została wytropiona przez satelity szpiegowskie? Prawdopodobnie, ale czy ktokolwiek uznał ją za główną bazę M/t? Ośrodek głęboko wkopany w ziemię nie musiał przyciągać czyjejkolwiek uwagi. Nie było tu wielkiej siłowni, nie przechowywano materiałów rozszczepialnych. Licho wie, co mogło to przypominać z lotu ptaka. Klasztor? Zakład karny? Jednakże musiało istnieć to miejsce na mapach i nosić jakąś nazwę.

Jako kto mieli się przedstawić przypadkowemu turyście przedstawiciele zewnętrznego kręgu? Czy stały po prostu zasieki, a napisy głosiły: baza wojskowa. Na małym ultrakrótkim odbiorniku parokrotnie udawało się spiskowcom odebrać komunikaty pochodzące z najbliższej odległości, a adresowane do jakiejś niezbyt odległej placówki. Początkowo wyglądało to na szyfr. Później okazało się. że są to komunikaty dotyczące wilgotności i temperatury, wiatru i ciśnienia.

Stacja meteorologiczna! Moment, w którym Silvestri to sobie uświadomił, był chwilą triumfu. Bez trudu wyświetlił na komputerze mapę pogranicza. Na przypuszczalnym obszarze znajdowało się zaledwie siedem stacji. Którą był Ogród?

Trzy dni przed ucieczką w paczce nowych książek znaleziono Kwartalnik Meteorologiczny. Zestawiono tam dokładne dane ze wszystkich stacji dotyczące października, listopada i grudnia ubiegłego roku, a więc z okresu w którym Silvestri prowadził dokładne zapisy dzienne. Wystarczyło porównać dane.

Marindafontein!

– Jest. Marindafontein. Ziegler – powtórzył w myśli Did Dass. Helikopter drgnął i oderwał się od ziemi.

Zgodnie z ustaleniami Did odczekał piętnaście minut lotu, a następnie przesunął się do klapki kontrolnej. Posuwał się z wysiłkiem, wewnątrz kontenera niełatwo mógł znaleźć oparcie. Wreszcie sięgnął ściany. Tu było łatwiej. Wspiął się na palce i dotarł do klapki. Ani drgnęła. Na moment odczuł mdłości. No tak, zamknięcie miało automatyczne zabezpieczenie. Natężył się. Bez wyniku. Popatrzył na fosforyzujący zegarek – 18.49. Niedobrze! Wydobył parę narzędzi i zaczai manipulować przy zamku…

Drugi pilot śmigłowca drzemał, podobnie jak dwaj strażnicy nieczuli na przesuwające się w dole pejzaże. Pogoda była sucha, widoczność dobra. Kapitan Reiner Looms chętnie poszedłby w ślady kolegów. Do Kapsztadu pozostawała jeszcze masa drogi. Zgodnie z instrukcją ominął łukiem osadę górniczą. Na tym terenie obowiązywał bezwarunkowy nakaz trzymania się z dala skupisk ludzkich, często zmieniano trasy. Chociaż, Bogiem a prawdą, śmigłowiec pocztowy nie powinien wzbudzać niczyjej ciekawości. Reiner Looms też ciekawością nie grzeszył. Miał trzydzieści dwa lata, z których sporą część przelatał w służbie sił policyjnych. Służbę dla M/t uważał za niezłą fuchę, a małomówny z natury, nigdy nie rozmawiał ani o celu swych lotów, ani o owym ośrodku Marindafontein.

Zapłonęła amarantowa lampka czujnika.

– Glenn – kapitan zwrócił się do siedzącego obok zastępcy – trzeba sprawdzić.

– Co, co…? – drugi pilot poruszył się półprzytomnie. – Chryste, mamy pasażera na gapę…

– Niekoniecznie – pohamował go Reiner. – Może w kontenerze zabłąkał się jakiś szczur. W każdym razie mamy jakiś ruch w kabinie bagażowej.

– Łączyć się z Centralą?

– Moment, wpierw sprawdzimy. Pułkownik nie lubi pochopnych alarmów! -Poderwał stery, helikopter prawie pionowo wystrzelił w górę. Przez chwilę horwont z zachodzącym słońcem przekrzywił się. ale zaraz wrócił do poziomu.

– Człowiek – powiedział nie spuszczając wzroku z czujnika Looms. – Szczur już by zleciał… Ciekawe!

– Co to za czujnik? – w głosie Glenna zabrzmiała ciekawość.

– Termiczny! Wykazuje obecność istoty żywej w zasięgu dwóch metrów. Mamy dwa takie na górze i dwa na dole komory.

– Dlaczego właśnie tam?

– Bo tylko tam jest dość przestrzeni, aby pomieścić nawet skurczonego osobnika.

– A wewnątrz pojemników?

– W kontenerach są śmieci, odpadki, odczynniki, zachodzą procesy gnilne, wskaźnik termiczny tylko spowodowałby nam mętlik.

– Co robimy? – spytał jeden z milczących z tyłu żołnierzy. – Lądujemy?

– Na to on liczy. Zmrok już zapada. Jest zapewne dość sprawny fizycznie, miałby małe szansę, ale jednak szansę. Zabawimy się inaczej.

Wzrok Glenna poszedł za spojrzeniem dowódcy i zatrzymał się na niewielkiej żółtej rączce po lewej stronie radiostacji.

– Co zamierzasz?…

– Najpierw zawiadomię Centralę!

– Każą ci lądować w najbliższej bazie!

– Zobaczymy! Tu Ważka dwadzieścia trzy, odbiór… Tu Ważka dwadzieścia trzy, odbiór.

– Żadnej reakcji! Jedynie wzrastający szum zakłóceń!

– Mamy pecha, Glenn! Awaria, w takiej chwili!

– Obawiam się, że nie jest to awaria, kapitanie. On nas zagłusza…

18
{"b":"100693","o":1}