– Cześć Vick, przestraszyłeś mnie – usiłował zaśmiać się profesor.
– Bądź uprzejmy rzucić ręcznik i przesunąć się w stronę kanapy.
– Oszalałeś, Vick, jestem nagi!
– Nie jestem pedałem, nie bój się, twój akt nie robi na mnie wrażenia.
– Ale co się stało, Vick? – profesor rozglądał się nerwowo za okularami. Bez nich, lub szkieł kontaktowych, których używał zawsze podczas akcji, czuł się jeszcze bardziej bezbronny – dlaczego żartujesz?
– Usiądź L-18. I karty na stół! Co tu jest grane?
– Przecież wiesz.
– Nic nie wiem. A właściwie, wiem za dużo. Rozpocząłeś rozgrywkę na własny rachunek.
– Ja?
– Ty, ty… I dlatego jestem zdziwiony. Dotąd współpracowaliśmy całkiem zgodnie… – przerwał i rozejrzał się niespokojnie. – Pokój sprawdzony?
– Oczywiście, odpluskwiaczem.
– Szyby?
– Namierzający musiałby stać z całą aparaturą na plaży.
– Sąsiedzi?
– Z lewej ściana szczytowa, na dole pokój klubowy, z prawej mój współpracownik, na górze jakiś niegroźny staruszek paralityk.
– Zatem czekam na wyjaśnienia. Nie muszę dodawać, że Admirał się domyśla…
– Szlag z Admirałem! Jutro już go nie będzie!
– Cały czas śledzi cię również Bonnard. Sporządził raport opisujący każdy twój krok.
– Gdzie ten raport? Wysłany?
– Jeszcze nie.
– Trzeba więc go załatwić.
– Już to zrobiłem!
Błysk podziwu przeleciał przez wygolone oblicze Levecque'a.
– Zatem wszystko w porządku, Vick. Schowaj broń i odpręż się. Być może jutro złożę ci interesującą propozycję…
– Zapomniałeś jeszcze o jednym, Al. O naszych… Są ostatnio nerwowi!
– I ty zapomnij. ONI to wkrótce też przeszłość.
– Naprawdę!
Zwisający dotąd luźny na palcu pistolet przybrał znów postawę zasadniczą.
– Nie wygłupiaj się, Vick! Jutro ONI…
– Nie będzie jutra, Al. Nie ma jutra dla zdrajców.
Krople potu wystąpiły na podłużne czoło profesora. Postępowanie Człowieka-Cytryny przerażało go. Czyżby pochodził z niesłusznie uznanego za wymarły gatunku ideowców? A może po prostu był głupi?
– Porozmawiajmy spokojnie – rzekł starając się opanować głos. – Jak ludzie czynu i ludzie interesu. Znasz mnie doskonale i wiesz, że każda moja decyzja jest starannie wyważona. Toteż kiedy poznasz szczegóły, zrozumiesz jak śmieszne okazały się nasze dotychczasowe układy. Znajduję się w wąskiej grupce ludzi, którzy już jutro władać będą tą planetą i to w sposób bardziej nie kontrolowany, niż mogłoby się to komukolwiek wydawać. Jest środek, który jeszcze dziś zlikwiduje dziewięćdziesiąt dziewięć procent nuklearnych zasobów Ziemi pozostawiając resztkę w naszych rękach!
– To cieszy. Ale nie zapominaj, że nasze dłonie wyrastają z ramion, a ramiona…
– Jesteś obłąkany, Vick. Obłąkany lojalnością. Czy wiesz, czym byłaby nieograniczona władza nad światem w ich ręku?
– Wiem, czym będzie…
Głos Vicka zionął chłodem jak wnętrze dobrej zamrażarki. “Cytryna" ze swym brakiem emocji przypominał w tym momencie drzewo, wypróchniałe, pozbawione środka, ale o ciągle mocnych gałęziach. Czy ten człowiek mógł mieć duszę, czy poza bezwzględnym posłuszeństwem dla NICH, wypływającym z bliżej nie określonych źródeł, kryło się w nim jeszcze coś, jakaś struna, na której wysiliwszy całą swoją inteligencję profesor mógłby zagrać!
Błyskawicznie dokonał retrospekcji spędzonych wspólnie lat, przeżytych akcji. Co właściwie wiedział o majorze, który go zwerbował, jego usposobieniu, zainteresowaniach? Nic! Równie dobrze można by chcieć dotrzeć do życia psychicznego domowego robota czy biurowego komputera.
– Interesują nas fakty, Al – słowa “Cytryny" brzmią jak lodowe sople – o twych, powiedzmy, wahaniach – nie będziemy rozmawiać. Nie wyciągniemy konsekwencji. Jesteśmy wyżsi ponad płaskie pragnienia odwetu lub zemsty.
– W porządku, w porządku – powiedział skwapliwie profesor – ale nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że beze mnie nie zrobicie nic. Ja trzymam nici, ja jestem jedynym atutem w grze, która – rzucił okiem na telewizor – już się rozpoczęła. I jeśli zechcę…
Ruchy były zautomatyzowane, ale szybkie jak cięcia szabli. Pistolet przeskoczył z prawej do lewej, a obleczona rękawicą dłoń majora sieknęła Levecque'a w twarz. Towarzyszyło temu kopnięcie w brzuch, a następnie sójka wykonana lufą prosto w żebra.
– Nie będziemy się targowali…
Strużka krwi nadała twarzy profesora wygląd skrzywdzonego mima. W tej chwili na nic zdawał się cały jego intelekt. Nie liczyło się, że góruje nad majorem intelektualnie. Nie widząc innego wyjścia – powiedział potulnie:
– W porządku, Vick, żartowałem tylko!
Dla kogoś o sparaliżowanej połowie ciała strasznie niewygodne jest leżenie na podłodze. Niewygodę tę pogarsza dodatkowo zarwana wykładzina i wydłubany dołek w stropie. Tylko w takiej pozycji i z wetkniętym w ucho stetoskopem lekarskim, były nadinspektor Steiner mógł słyszeć każde słowo z apartamentu poniżej równie dobrze jak z pomocą japońskiej aparatury podsłuchowej.
– Niewiarygodne, niewiarygodne, ale Marcel miał węch!
Po zaledwie trzydziestu minutach lotu wahadłowiec dopędził kosmiczne laboratorium i przycumował prawidłowo przy komorach śluzowych. Wkrótce pasażerowie i pakunki znalazły się w przestronnych komorach Cotifornii. W Space Center w Huston, na Mount Palomar, a także w Waszyngtonie, powitały ten wyczyn wiwaty. Pewnym zgrzytem okazało się wykryte uszkodzenie obu niezależnych systemów łączności radiowej, co jednak przy doskonałej sprawności urządzeń telewizyjnych i kodowych nie miało w sumie dla programu większego znaczenia, jedynie poza osłabieniem poziomu transmisji. Zresztą Jefferson Hammersmith obiecywał zlikwidować usterkę w krótkim czasie.
Denningham, Lenni Wilde i Tamara odtańczyli w living-roomie farmy taniec triumfujących indyków.
Lion Groner wysłuchał wiadomości na małym, ultraczułym odbiorniku radiowym – na Raronga nie było własnej stacji telewizyjnej – i odetchnął z ulgą.
W myśliwskim domku na północy Finlandii, ukryty jak borsuk Viren wzniósł do lusterka toast za własne zdrowie.
Bonnard nie oglądał transmisji. Nie miał zresztą pojęcia o związku kosmicznej eskapady z jego prywatną wojną. Orientując się, że w niczym nie może pomóc Loulou, którego szczątków nie złożyłby nawet światowy mistrz puzzle, spiesznie opuścił hotel. Miara się przebrała! Rozglądał się właśnie za taksówką, kiedy z piskiem zatrzymał się pojazd nadjeżdżający z przeciwka. W wychylającym się przez okno chudzielcu rozpoznał swego londyńskiego komilitona Welmana. Nie namyślając się, wskoczył do środka. Obok eks-inspektora Scotland Vardu siedział, wyraźnie zaniepokojony, szczupły młody człowiek.
– Dokąd teraz? – z głośnika rozległ się głos taksówkarza.
– Hotel Plazza – zdecydował, sadowiąc się na trzeciego Marcel Bonnard.
Z notatek doktora
Gdzieś na przełomie szkoły podstawowej i średniej ogarnął mnie, szczęściem krótkotrwały, nałóg tworzenia powieści. Celowo stwierdziłem tworzenia, nie – pisania. Poprzestawałem bowiem na wymyślaniu i konspektowaniu fabuł, nigdy nie wypociwszy nawet jednej strony prozy. Te opowieści relacjonowałem następnie kolegom, a gdy się znudzili, tworzyłem już wyłącznie dla siebie. Wszystkie one, rozgrywające się na wielu kontynentach, odznaczały się sensacyjną fabułą i, co tu ukrywać, niezbyt dużym prawdopodobieństwem. Czasem więc moje dzienniki łącznie z epizodem kalaharyjskim wydają mi się nieudolnym naśladownictwem wyobraźni młodości.
Podczas lotu i przymusowego lądowania w Hamilton, przeżywałem prawdziwe męki. Wręcz czułem jak lont dopala się do końca, a moje szansę, aby przeszkodzić nieszczęściu maleją z każdą chwilą.
Nauczony doświadczeniem, nie przekazałem memu chudemu opiekunowi nawet połowy posiadanych informacji. Zataiłem sprawę Akcji, wątek Marindafontein. Upierałem się tylko przy jednym – muszę zawiadomić Denninghama o zdradzie we własnych szeregach. Mój towarzysz zresztą nie usiłował mnie mocniej rozgryzać. W kabinie samolotu było to raczej niewykonalne. Ja zaś mogłem jedynie czekać na rozwój sytuacji i wierzyć, że jakoś uda mi się uniknąć najgorszego. Żeby tylko dotrzeć do Burta. Denningham wnosił zawsze tyle spokoju, niezmąconej pewności i poczucia bezpieczeństwa! Liczyłem też, że obok niego spotkam Barbarę.