– Cholera! – woła Bonnard. – Pan przekonywał, że nie będą uzbrojeni. Oto do czego prowadzą pańskie eksperymenty profesorze.
Levecque nie odpowiada, obserwuje widowisko pełen rezerwy. Człowiek-Cytryna łączy się z grupą operacyjną. Wrzeszczy coś na temat wydania ostrej amunicji. Na tarasie kawiarni niezmordowanie pracują kamery. Parę stacji przerwało normalny program i transmituje batalię na żywo. Dobrze, ludziom przyda się ten wstrząs. Nareszcie zobaczą prawdziwą twarz ekologistów.
Dziewczyna i prorok zniknęli już z pola widzenia. Gelder klnie.
– Do diabła, nie można pozwolić, żeby się wymknęli! Tymczasem plastikowa fala załamała się. Na asfalcie leżą drgające trupy niczym konające kraby pozostawione przez odpływ na plaży. Wyją syreny nadjeżdżających karetek. Druga część placu usłana jest białymi strojami Arkadyjczyków. Zrzucili przebrania, wtopili się w uciekającą ciżbę. Daleko nie ujdą, ulice zablokowane.
W głębi pokoju zaadaptowanego na Centrum dyspozycyjne odzywa się wideotelefon. Bonnard krzywi się. Akurat teraz przypomniała sobie o nim rodzina. Na ekranie pojawia się skromna postać gosposi. Jest wyraźnie zaniepokojona. Czując na sobie wzrok, komisarz szybko gasi ekran i bierze słuchawkę.
– O co chodzi, jestem zajęty.
– Panienka, panienka – powtarza jękliwie służąca.
– Co znowu?
– Nie wróciła do domu…
– To się zdarza, ma już skończone szesnaście lat.
– Ale zabrała z sobą, zabrała z sobą…
– Co znów takiego zabrała?
– Białe prześcieradło i własnoręcznie sporządzony wianek…
Lion Groner biegł wąskim pasażem, a właściwie wielkomiejską rozpadliną na tyłach magazynów. Przewidział tę drogę ewakuacji, czyjaś usłużna ręka usunęła w odpowiednim momencie remontowe szalunki przegradzające przesmyk, ktoś otworzył zamknięte od lat stalowe drzwi. Toteż wystarczyło kilkanaście minut, aby oddalić się od placyku ogarniętego pożogą i palbą. Wysoko w górze krążył helikopter. Czy mógł jednak wypatrzeć dwie postacie przemykające w głębokim cieniu wielkomiejskich zakamarków? Za Lionem biegła Diana. Podobnie jak on pozbyła się kostiumu, nie przypominała już Greczynki. Była normalną dziewczyną w dżinsach i tenisówkach. Sam prorok odrzucił siwą perukę, nałożył okulary. Wyglądał jak schludny urzędnik niższej kategorii. W jego stroju trudno byłoby dostrzec jakikolwiek element ekstrawagancji. Groner zwolnił kroku i po chwili oboje znaleźli się na normalnej wielkomiejskiej ulicy. Trwał na niej codzienny ruch i tylko przelatujące karetki, a później naładowane wojskiem ciężarówki, wzbudzały zainteresowanie i niepokój przechodniów. Obok snack baru MacDonalda Lion pożegnał Dianę – wskoczyła do podjeżdżającej taksówki. Potem rozejrzał się. Nie dostrzegł nic podejrzanego, przeszedł więc na drugą stronę ulicy i minął dom towarowy. Sto metrów dalej dojrzał jak dwa wozy policyjne hamują z piskiem, tarasując ulicę. Aha, zdecydowali się na obławę. Bez namysłu skręcił ku wejściu do podziemnego garażu. I wtedy zauważył, że ktoś za nim idzie. Musiał to być młody, niedoświadczony funkcjonariusz. Groner pozwolił mu iść za sobą aż na dolny poziom garaży, potem zaczekał. Cios noża załatwił sprawę. Całkiem spokojnie wjechał windą na kondygnację C. Zapalił papierosa. Popatrzył na zegarek. Spóźniali się. Ale już na zakręcie błysnęły światła. Jeszcze chwila, a tuż przed nim zahamowała lśniąca limuzyna.
– Wsiadaj i kładź się na tylnym siedzeniu – warknął sierżant za kierownicą.
Ekologiczny prorok posłuchał.
Wyjechali na sygnale. Prowadzący wóz podoficer machał tylko ręką mijanym patrolom, przenikał przez blokady, nie zatrzymywany, nie kontrolowany, swój. Przez włączone radio słychać było krzyżujące się meldunki w rodzaju – “Uciekają ku rzece"! Co pewien czas odzywał się charakterystyczny głos Bonnarda: – “Brać żywcem, broni używać w ostateczności". Ponawiały się wezwania o posiłki i karetki. Poza miastem kierujący wozem funkcjonariusz pozwolił Gronerowi usiąść, poza tym milczał. Z autostrady skręcili w boczną szosę, następnie drogę, aby zatrzymać się przy jakiejś szopie czy stajni. Lion wysiadł, sierżant odjechał. Zmierzchało. W stajni pachniało końskim nawozem. Lion ponownie zapalił papierosa. Włączył małe radio wmontowane w zegarek. Po raz kolejny podawano oficjalny komunikat. Zginęło trzydziestu trzech funkcjonariuszy, jedenastu ekologistów i siedem osób przypadkowych. Aresztowano kilkaset osób. Za znaczną liczbą przestępców, którym udało się zbiec, trwał pościg.
Pierwsze komentarze redakcyjne atakowały wprawdzie obie strony, ale więcej dostało się policji. Lion uśmiechnął się.
Około dziewiątej znów zawarczał motor samochodu. Wrócił sierżant. Przyniósł termos i kanapki. Za nim wsunęła się jeszcze jedna postać. Uścisnęła dłoń proroka.
– Dobra robota! Sądzę, że wywoła piorunujące efekty.
Groner wzruszył ramionami.
– Nie wiem, o co wam chodziło. Przestraszyć mieszczucha, zmobilizować przeciwko nam opinię publiczną… Chociaż to tylko jedna strona zagadnienia. Sympatykom, zapaleńcom, akcja posłuży za przykład… Jak to kiedyś ładnie mówiono: za nami pójdą inni… O co wam jednak chodzi, o pierwsze czy o drugie?
– Nie filozofuj, Lion – padła odpowiedź. – Może o trzecie i czwarte.
– Rozumiem, potrzebna wam pożywka kontrolowanego ekstremizmu dla sterowania ludzkimi nastrojami… To jednak kosztuje. Straciłem jedenastu ludzi!
– Sam mówiłeś, za nimi pójdą inni, ale do rzeczy. Wprawdzie należy ci się wypoczynek, na razie jednak nic z biletu do Las Vegas czy Montreux. Wiesz, że jutro zbiera się Konwent w Sztokholmie?
– Nie zostałem zaproszony.
– Jesteś bohaterem dnia.
– Van Thorp nazwie mnie prowokatorem.
– Kończy się jego epoka. A poza tym Konwent nie składa się z samych van Thorpów. Większość uważa, że sprawa dojrzała do zmian strukturalnych ruchu. Wszyscy oglądają się na Komitet Doradczy…
– Mam pomóc w zamachu pałacowym?
– Masz tam być. Większość uważać cię będzie za bohatera. Jednego z tych, którzy nie zawahali się złożyć daniny swej krwi, aby wstrząsnąć opinią industrialnej cywilizacji.
– Pisuje pan w Dzienniku Postępowym, jakbym słyszał wstępniak?…
– Dziennik Postępowy jeszcze dziś zdemaskuje prowokacje policji, przedstawi waszą strzelaninę jako konieczną samoobronę. A dla młodych aktywistów będzie to i tak natchnienie, od miesięcy narzekają, że stoją z bronią u nogi.
– Chciałbym wiedzieć, co tu naprawdę jest grane?
– Za godzinę zabierze cię nasz helikopter. Papiery są załatwione. W Szwecji będziesz koło południa.
– Listy gończe pojawią się wcześniej!
– Spokojnie, Lion. I jeszcze jedno, musisz trzymać się jak najbliżej Komitetu. Czuję przez skórę, że coś knują. I że to nie tylko sprawa wysiudania van Thorpa. Musimy wiedzieć, co mają w zanadrzu…
– Te mięczaki na jarzynowej diecie?
– Zbadaj to Lion… I słuchaj uważnie…
W tym momencie Groner doszedł do wniosku, że pora na zapalenie trzeciego papierosa w tym dniu. Płomyk zapalniczki oświetlił twarz jego rozmówcy. Szlachetne lico profesora Levecque'a.
Komisarz Bonnard stał w magazynie damskiej bielizny, między przewróconymi wieszakami i powaloną szafą jak wrośnięty w ziemię. Jego wzrok skierowany był na pakamerę. Cienką ścianę przestebnowały serie automatów. Funkcjonariusze goniący za uciekinierami uznali za stosowne wpierw strzelać, a później sprawdzić, kto ukrył się za ścianą. Sanitariusze wynosili na noszach zmasakrowane ciała młodych ludzi. Twarz Pauliny pozostała nie uszkodzona. Jedyny pocisk trafił ją w serce. Piękna, teraz kredowobiała twarz przypominała rzeźbę jej imienniczki, siostry Napoleona, którą Marcel widział ongiś w rzymskiej Villi Borghese. To było jeszcze przez urodzinami małej. A teraz nie żyła.
Marcel wiele lat był dobrym, a nawet bardzo dobrym policjantem. Wypełniał rozkazy, sam rozkazywał. Nie zastanawiał się dlaczego, a co najwyżej – jak.