– Niemożliwe – skąd by wziął… Zaraz. W jednym kontenerze są odpadki, a w drugim?
– W specyfikacji podano, że aparatura elektroniczna do wymiany. Mówili, żeby uważać ze wstrząsami.
– No i mamy zagłuszarkę. Aparatura pewnie jest na chodzie. Ale to dowodzi, że nasz gość, to żaden pasażer na gapę, tylko element szerszego spisku.
– Co robimy? – włączył się jeden ze strażników.
– Instrukcja numer siedem! – Looms pociągnął za dźwignię. Gwałtowne targnięcie Ważki dwadzieścia trzy. W brzuchu śmigłowca otworzyły się klapy bagażowe, zwolniły automatyczne uchwyty. I dwie skrzynie, jak kanciaste bomby, poszybowały w dół. Glennowi wydawało się, że lecą bardzo długo. Helikopter poszybował w ślad za nimi. Czterej mężczyźni obserwowali, jak metalowe trumny koziołkują, odbijają się od skał, wybebeszają, wreszcie rozsypują i nieruchomieją.
– Świeć panie nad jego duszą – westchnął pobożnie Glenn.
– Nie widziałem żadnego człowieka – warknął Looms.
– Mógł ocaleć?
– Wątpliwe.
Zniżyli się i krążyli na wysokości kilkunastu metrów. Resztki kontenerów rozrzucone były na sporej przestrzeni, pełnej załomów i gęstniejących cieni. Włączyli reflektory.
– Może leży gdzieś przygnieciony – powiedział krępy strażnik o rudej bródce. – Wylądujmy i sprawdźmy.
– Słusznie – poparł Glenn.
Reiner skrzywił się i ruchem głowy wskazał hermetyczne przepierzenie za plecami.
– Sądzi pan, że mógłby się tam utrzymać?
– Nic nie sądzę, jestem ostrożny.
– A czujnik biologiczny?
– Nieprzydatny przy otwartej kabinie!
– To zamknijmy ją!
– Za moment. Na razie pobawmy się jak dziecko skarbonką.
– Co pan mówi?
– Jeśli tam jest, spróbujmy go wytrząsnąć. Uwaga chłopaki.
Did nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Kiedy zobaczył otwierające się luki, chwycił się niewielkiej metalowej listwy. Gwałtowne szarpnięcie omal go nie oderwało… Utrzymał się jednak. Teraz wisiał, szukając nogą oparcia na otwartym uchwycie do kontenera. Listwa była wąska, nie mógł się uchwycić całą dłonią i wisiał zaczepiony jedynie końcami palców. Wreszcie noga natrafiła na występ. Moment ulgi. Śmigłowiec zniżył lot.
Szukają mego ciała – pomyślał. Gorączkowo zastanawiał się nad 7fl dalszym ruchem wroga. Na ich miejscu zamknąłbym luk i lądował zostawiając go w pułapce. Ale nie uczyniono tego. Helikopter nadal krążył wolno i Did postanowił nie zwlekać. Wyciągnął lewą ręką linkę zakończoną kotwiczką i zarzucił ją na metalową szynę przebiegającą w poprzek kabiny. Kotwica zakręciła się parokrotnie. Szarpnął sznur. Powinien trzymać. Teraz owinął go sobie kilka razy wokół przegubu. Gdyby udało mu się zeskoczyć na wspornikową belkę, znalazłby się na wysokości dna kabiny, mając tam pewniejsze oparcie i szersze pole widzenia. Jeśli nawet źle wymierzony skok, linka powinna go utrzymać. Gwałtowne szarpnięcie. Did stracił jakiekolwiek oparcie, zmieciony ze swego miejsca poszybował twarzą w dół. Instynktownie wystawił łokieć. Uderzenie, ból rozdzieranych tkanek, a potem osuwanie się po gładkiej ścianie przekrzywionego śmigłowca. Szarpnięcie linki. Wytrzymała. Helikopter leciał teraz na prawym boku. Kolejne targnięcie oderwało Dauda od ściany i rzuciło w drugą stronę. Minął wspornik, z którym zderzenie mogło mieć śmiertelne skutki, i przygotowany na upadek, zamortyzował go na drugiej ścianie przykurczonymi nogami.
– Chcą mnie wytrząsnąć – pomyślał napinając mięśnie.
– Wyleciał sukinsyn? – dopytywali się strażnicy.
– Jeszcze nie – syknął Looms. – Bydlak jest chyba z żelaza. Słyszycie jak grzechocze. Spróbujmy jeszcze raz.
Glenn patrzył na kołyszącą się ziemię i zrobiło mu się niedobrze.
– Dlaczego on nie wypada tylko obija się o ściany – warczał dowódca. – Przywiązał się czy jak? Zamęczymy bydlaka. Trzymaj się Glenn!
Tym razem nie usłyszeli uderzenia. Wyleciał? Żaden przedmiot nie opuścił jednak śmigłowca. Czyżby znalazł jakieś solidniejsze zaczepienie? Porucznik usłyszał, jak jego dowódca po raz pierwszy ordynarnie zaklął.
– Co robimy? Zamykamy luk? – zapytał.
– Ważka dwadzieścia trzy! Co się u was dzieje, do cholery zgłoście się – zagdakało niewyraźnie z eteru.
W zapale wstrząsania nie zwrócili uwagi, że funkcjonowanie radiostacji po pozbyciu się zagłuszającego bagażu wróciło do normy.
– Zaraz – burknął Looms, jakby szefowie mogli to usłyszeć i uruchomił dźwignię. Coś zazgrzytało paskudnie…
Nie chce się zamknąć kapitanie – wykrzyknął Glenn. – Coś się zacięło.
Did Dass siedział oplatając nogami belkę. Krew ciekła z rozdartego ramienia. W głowie czuł narastający łomot. Zdążył jednak zauważyć drgnięcie klap. Gdyby uwagi Loomsa nie odwrócił głos z Cenrali, uciekinier by nie zdążył. A tak, nim dłoń pilota przesunęła dźwignię do końca, Did zaklinował w zawiasach swój mocny nóż. Kabina pozostała otwarta.
– Co tera? – trzy pary oczu wlepiały się w kapitana Loomsa.
– Wylądujmy – prosił ryży – i dobierzmy mu się do skóry.
Dowódca pokręcił głową.
– Wylądujemy w najbliższej bazie. Zaczniemy od nadania meldunku; wznieśmy się wyżej. Tu w dole są okropne zakłócenia… Nie damy rady wysłać komunikatu.
– Dlaczego?
Looms powiódł ręką dookoła wskazując rdzawe skały.
– Mangan! Magnetyt! – czyste rudy.
– Rozkaz, wznosimy się – odmeldował Glenn. – Co do cholery!
Coś dziwnego działo się ze wskaźnikami paliwa.
– Cwaniak, przedziurawił zbiornik – wyrwało się Reinerowi.
– Dobrze, zatem zabawimy się w polowanie. Przejdź na zasilanie rezerwowe, Glenn, wylecimy na otwartą przestrzeń i pobawimy się z tobą drogi pasażerze… zabawimy. Ale najpierw komunikat. Cholerne zakłócenia!
Silnik zakaszlał raz i drugi, otrzymawszy jednak zastrzyk paliwa z puli rezerwowej znów przeszedł na czysty ton. Nie uszło to uwagi Dida. Udało mu się trochę odsapnąć. Po przebiciu zbiornika owinął się linką w pasie i rozmasował siną rękę. Miał teraz znacznie większą swobodę ruchów. Dobył z zanadrza drugi nóż, zsunął się z belki, zawisł w prostokącie otwartego luku i luzował linę. Nie mógł opuścić się zbyt nisko, bo groziłoby to wystawieniem się na linię strzału. Był jednak już na zewnątrz. Pilot najwyraźniej poniechał nerwowych wstrząsów. Zresztą miał na to za mało paliwa. Lecieli zygzakami skalistym parowem wyschniętej rzeki. Zrobiło się tu dość mroczno. Helikopter kierował się najwyraźniej ku otwartej przestrzeni. Nie odpowiadało to specjalnie Dassowi.
Zbliżając się do krawędzi wąwozu, śmigłowiec znalazł się zaledwie kilkanaście metrów nad ziemią. Potem jeszcze podniósł się teren. Na wprost zamajaczyła gęstsza kępa krzaków. Did westchnął do Allacha i nie czekając przeciągnął nożem po lince.
– Skoczył – wrzasnął Glenn. – No, to już po nim!
– Jaka była wysokość?
– Sześć, siedem metrów!
Looms zawrócił maszynę i zawisł nad kępą żywszej roślinności.
– Pewnie skręcił kark – powiedział drugi z żołnierzy.
– Albo i nie! To człowiek małpa – zaoponował ryży. Podmuch śmigła targał liśćmi. Looms włączył reflektory, ale nie sforsowały one całej głębi krzaka.
– Ja bym sieknął – zaproponował rudy.
– To nie zaszkodzi.
Zaszczekały dwa automaty szatkując liście. Szczęśliwym trafem Did znajdował się już po drugiej stronie krzaka. Gałęzie wyhamowały upadek, skończyło się na niewielkich podrapaniach. Chwalić Boga nie trafił na kolczastą akację.
– Lądujemy! – gorączkował się Glenn.
– Ale rozważnie – uspokajał dowódca – zejdziecie we dwóch z Frankiem. My was będziemy ubezpieczać.
Jakże Did żałował, że nie wyposażono go w broń palną. Dwie postacie spuszczające się po drabince z wiszącego helikoptera stanowiłyby wyborny cel… Korzystając z tego, że uwaga wszystkich skoncentrowana była na schodzących, wyślizgnął się z zarośli i między głazami począł zbiegać w głąb parowu. Cały był obolały, napuchnięty, podrapany, na dobitkę w czasie skoku zgubił nóż. Sytuacja beznadziejna!