Литмир - Электронная Библиотека

– Skąd go masz?

– Od twojej żony – odparł po prostu.

Wewnątrz znalazłem karteczkę pełną żarliwych słów od Marthy. Urodził mi się syn, Karol! Moja żona wyrażała nadzieję, że już wkrótce się zobaczymy i narzekała na rozmaite szykany, które po mym zniknięciu spotkały ją i wuja ze strony południowoafrykańskiej.

Za Maramba, dawna nazwa: Livingstone, skręciliśmy na główną magistralę zambijską, mocno zatłoczoną, hałaśliwą i miejscami zdewastowaną. Bob zrobił się czujniejszy.

– Jestem przekonany, że czekali na nas na lotnisku w Marambie. W momencie, w którym przekonają się, że jedziemy jednak do Lusaki, uderzą, wyjmij broń ze skrzynki…

– A kiedy dołączy do nas Barbara? Wzruszenie ramionami.

– O ile wiem, w ogóle. Red dał jej i Lenniemu do dyspozycji własny samolot, być może już za parę godzin spotkają się z Burtem.

– Gardiner jest z nimi?

– Oczywiście.

Paraliżujący świder strachu. Mój plan szlag trafił. Barbara, nieświadoma zdrady Gardinera, zaprowadzi go wprost do Denninghama. Nie zdołałem jej uprzedzić. Co robić?…

Na sygnale minął nas wóz policyjny. Minąwszy, zwolnił dając znaki, abyśmy zjechali na pobocze. Robert nie zareagował. Dodał gazu i jakimś cudem wyprzedził radiowóz.

– Oszalałeś?

– Nie.

Dopiero teraz miałem w pełni ocenić zalety landrovera i wirtuozowskie prowadzenie jego kierowcy. Bob wdusił klakson. Wskazówka szybkościomierza zaczęła gwałtownie się odchylać: sto dwadzieścia, sto trzydzieści, sto czterdzieści, sto pięćdziesiąt…! Na drodze pełnej furgonetek, rowerzystów. Przymknąłem oczy. Pędziliśmy. W pewnym momencie mój kierowca zwolnił i skręcił w boczną drogę. Nie zgubiliśmy jednak policji, chwilę później już byli za nami. Ale Bob tylko na to czekał, pociągnął za jakąś dźwignię. Usłyszałem, że coś wypada z tyłu naszego wozu.

– Co to było?

– Kolczasty trawniczek. Możemy zwolnić.

W chwilę potem doszły nas spoza pleców rozmaite odgłosy, odwróciwszy się widzieliśmy, jak wóz policyjny wylatuje z szosy, koziołkuje i znika w kolczastych krzewach.

– A jeśli to była prawdziwa policja? – zaniepokoiłem się.

– Nie była – odparł z przedziwnym spokojem – zresztą wkrótce się przekonamy.

Parę skrętów i znów znaleźliśmy się na głównej magistrali. Robert chyba miał rację. Nie niepokojeni przebyliśmy ponad pięćset kilometrów przed zmierzchem.

Rozmawialiśmy mało, a ja przez cały czas biłem się z myślami. Wreszcie zapytałem.

– Jaki będziemy mieli dalszy etap podróży?

– Ty będziesz miał – sprostował Bob. – Lecisz do domu!

– Do Johanncsburga?

– Nie, do Polski.

– Prosto?

– Z przesiadką.

– Jak to? Nic spotkam się z Barbarą, Dcnninghamem…? Na drogowskazach pojawiły się strzałki – lotnisko.

– Już po zwycięstwie, to będzie naprawdę za kilka dni. Rozumiesz chłopie, za kilka dni znikną granice, podziały, państwa, przestanie istnieć cały ten militarny szmelc!

– A jeśli nie?

I powiedziałem Bobowi wszystko. Może trochę oszczędnymi słowami. Podkreśliłem fakt, że Gardiner prowadzi własną politykę, że grupa Denninghama jest śmiertelnie zagrożona…

Ciemna twarz Roberta pozostała nieporuszona. Parę razy tylko drgnęły mu mięśnie policzkowe.

– Lepiej późno niż nigdy – brzmiał jego komentarz. Zajechaliśmy na parking przy lotnisku. Zbliżał się zmierzch. Robert znalazł do zaparkowania spokojne miejsce przy samej siatce oddzielającej od pasów startowych.

– Może nie powinniśmy się rozdzielać – zaproponowałem – może trzeba będzie…

– Leć, na miłosierdzie boskie, chłopie, leć! – zabrzmiało syknięcie. Wszystko będzie dobrze!

Ruszyliśmy ku drzwiom. Po przejściu kilkuset metrów, w drzwiach holu głównego zauważyliśmy ich. Dwóch mężczyzn, zbyt muskularnych, aby uchodzić za zwyczajnych turystów. Jeden trzymał rękę w kieszeni, drugi dłubał w zębach.

– Idź przodem – mruknął Bob.

Nie podobał mi się ten pomysł, zwłaszcza że Robert zostawał wyraźnie w tyle, ale poszedłem. Kilkanaście kroków dalej musiałem się zatrzymać, blondyn odrzucił wykałaczkę i zastąpił mi drogę.

– Jan Pavlovsky?

Równocześnie drugi chwycił mnie energicznie z drugiej strony. Z tyłu ozwał się głuchy huk. Odwróciłem głowę i zobaczyłem upadającego Boba! Dostali go!

Nie stawiałem oporu kiedy mężczyźni pociągnęli mnie w stronę czekającego auta. Okazało się jednak, że nie doceniłem Roberta. Czekający na nas agenci przypuszczali, że będziemy szli razem, stąd funkcjonariusz, którego zadaniem było zlikwidowanie Murzyna, ulokował się bardzo blisko moich dwóch przyjemniaczków. Bob zostając w tyle przejrzał sytuację. Uprzedzając strzał przypadł do ziemi i sam wystrzelił. Na piersi mężczyzny stojącego przy kiosku z kwiatami wytrysnęła purpurowa róża. Gruby Mulat, który powyżej nas, na antresoli szamotał się z futerałem od skrzypiec, lecz nie zdołał wydobyć z niego podręcznego automatu, skoziołkował i legł rozpłaszczony na płycie podjazdu. Gdzieś rozległ się gwizdek policjanta, zawył jakiś klakson. Jeden z ciągnących mnie agentów puścił moje ramię i dobył broni. Drugi zrobił to samo. Kucnęliśmy za jakimś pojazdem i rozpoczęła się kanonada, nie przynosząca zresztą nikomu wielkiego uszczerbku. Po chwili dłubacz w zębach wepchnął mnie do wozu i sam zaczął pakować się za mną. I wtedy Bob wyprysnął. Wypadł zza budki z kwiatami i wielkimi susami pognał przez całą długość podjazdu.

– Wariat!

Obaj agenci porwali się na równe nogi, wycelowali ze swoich spluw na chwilę zapominając o jeńcu. Strzelili. Spudłowali haniebnie, Bob wykonał koziołka i dopadł filaru wspierającego ganek.

Kryjąc się we wnętrzu samochodu zwróciłem uwagę, że jego silnik cały czas cichutko pracuje. Znajdowałem się wprawdzie na tylnym siedzeniu, ale między przednimi oparciami było dość miejsca, abym mógł wychylić się i nacisnąć ręką pedał gazu. Wóz skoczył do przodu. Jeden z białych wykonał kozła, drugi strzelił za mną, zapominając o kuloodpornych szybach. Dzięki temu manewrowi Bob miał czas na wycelowanie. Agenci, jak wyrzucone na pokład ryby, zwalili się na trotuar. Bob prawie wyciągnął mnie z wozu.

– No, biegnij chłopcze! – Jakimś sobie znanym korytarzykiem – niewykluczone, że dokonał przedtem lustracji pawilonu – przeprowadził mnie do sali odpraw omijając tłum. Jeszcze chwila, a byliśmy na antresoli. Na placyku tymczasem zaczęło się piekło. Pojawiła się policja, zajechała wyjąca karetka. Robert szelmowsko błysnął oczami, mówiąc w ten sposób: nic się nie martw. Przez głośniki zapowiadano odlot samolotu British Airlines do Londynu z postojem w Kairze. Przy punkcie kontroli dokumentów Bob pożegnał mnie.

– Wszystko będzie dobrze! I ja miałem taką nadzieję.

Nie czyniono mi żadnych trudności. Może nikt nie powiązał mnie ze strzelaniną przed lotniskiem.

Olbrzymi, trzystumiejscowy odrzutowiec rozpoczął kołowanie. Przez małe okienko widziałem nie tylko czerwieniejące tropikalne niebo, doskonale ogarniałem też wzrokiem rozległy parking i zbiegowisko, jakie powstało w jego części centralnej. Widziałem także zaparkowany lekko na uboczu błękitny landrover. Mógłbym przysiąc, że dostrzegam małą, ciemną figurkę, zbliżającą się do wehikułu.

– Jest rewelacyjny – poradził sobie z asami M/t!

I w tej chwili uderzyło mnie, że przez cały dzień nie pomyślałem nawet przez chwilę o Gardinerze. Owszem, poleciał razem z Barbarą, ale czy możliwe, żeby tak zupełnie stracił zainteresowanie moją osobą?

Jumbo Jet tymczasem zakręcił i czekał na sygnał startu. Krasnoludek przy landroverze otworzył drzwiczki. Nie usłyszałem detonacji, zobaczyłem ją tylko. Z tej odległości wyglądało to jak raptowne naciśnięcie zapalniczki.

Biedny Bob, nie zaniesie Denninghamowi wiadomości! Co zrobi Burt otoczony zdradą!…

Samolot ruszył, nabierał szybkości, a potem oderwał się od ziemi. Przedmieścia Lusaki gwałtownie uciekły w dół, zmalały fabryczki, domki, kępy roślinności.

I właśnie wtedy, w świetle czerwonego, zachodzącego słońca, po raz ostatni widziałem Afrykę.

50
{"b":"100693","o":1}