Литмир - Электронная Библиотека

Kolejna seria. Tym razem celna. Targnęło wozem jak śmiertelnie trafionym rumakiem, skręcił nagle, przechylił się, przekoziołkował, a potem szybko, coraz szybciej, począł spadać w dolinę. Jeszcze chwila a do mych uszu dotarł stłumiony huk detonacji. Było po wszystkim.

Nie zastanawiając się dłużej pobiegłem pędem i zgodnie ze wskazówkami dotarłem do brzegu rzeki. Pokonałem urwisko i koło wpół do siódmej stałem wśród grupki podejrzliwie mnie obserwujących kolorowych pod wiatą autobusowego przystanku. Zastanawiałem się, czy policja mnie szuka? Do jakich wniosków doszła przeszukując zgliszcza szopy?

Zza zakrętu wyłonił się wolno sunący samochód osobowy. Wychyliłem się, zamachałem ręką. Wóz zatrzymał się. W środku siedział jakiś czerstwy Afrykaner ze strzelbą przerzuconą przez kolana.

– Do kroćset, siadaj chłopcze, co cię skłoniło do wycieczki o tak wczesnej porze w tej przeklętej okolicy?

Przyjęto mnie jak zmartwychwstańca. Martha płakała i śmiała się na przemian. Doktor Rode załatwił, żeby przesłuchania trwały jak najkrócej. Zresztą policjanci zachowywali się niezwykle uprzejmie. Przyjęli moje wyjaśnienia, że zostałem napadnięty, zmuszony do zjechania z drogi, potem ogłuszony, że ocknąłem się dopiero nad ranem w jakiejś pustej okolicy i idąc na oślep dotarłem do drogi, z której zabrał mnie pan Jorgens. Rozpoznałem Hindusa na zdjęciu. To już nie mogło mi zaszkodzić. A gdy przez ciekawość spytałem – kto to taki? Inspektor rzucił niedbale.

– Przemytnik i szlag z nim.

Podpisałem zeznania, uściśnięto mi dłoń i byłem wolny. Aha, poproszono mnie jeszcze, abym nie udzielał żadnych wywiadów w prasie, nie chwalił się moimi przygodami, a gdybym coś jeszcze sobie przypomniał, miałem do nich zadzwonić. Opuszczałem gmach policji z głęboką ulgą i niezmąconą pewnością, że żadna siła nie zmusi mnie do dalszego pogrążania się w tej aferze…

“Jest. Marindafontein. Ziegler!"

Im dalej jednak w tyle pozostawała za mną siedziba policji, te trzy słowa, warte najwyraźniej śmierci już paru ludzi, nurtowały mnie coraz głębiej. Sobotnie popołudnie spędziłem wypoczynkowo w naszym pawilonie położonym w ogrodzie rezydencji doktora Rode. Martha nad basenem czytała jakąś książkę, doktor pojechał do klubu. Ja wylegiwałem się. To znaczy pół drzemiąc, pół myśląc przewracałem się na tapczanie, nie mogąc uwolnić się od powracającego wspomnienia ciemnych oczu i szczupłych dłoni Hindusa.

“Jest. Marindafontein. Ziegler".

Słowo “jest" wyłączyłem z moich spekulacji. Było ono elementem pozytywnym informacji. Tyle winno mi na razie wystarczyć. W samej telefonicznej książce Johannesburga znalazłem sześćdziesięciu pięciu Zieglerów. Byli wśród nich inżynierowie, lekarze, jubiler, cukiernik, redaktor miejscowej telewizji… Podejrzewam, że w całej RPA znalazłoby się ich z pół tysiąca. Pozostawało Marindafontein. Dziwne słowo, dobre na nazwę wytwórni napojów orzeźwiających. Na dużej mapie południowej Afryki nie odszukałem żadnej miejscowości tej nazwy. Dopiero w indeksie geograficznego atlasu znalazłem wzmiankę. Była to osada, czy raczej stacja obserwacji meteorologicznych, położona na kompletnym bezludziu, jakim jest pogranicze Kaapplato i kraju Beczuanów, i to dalej na północ niż przebogate kopalnie manganu.

Przypomniały mi się dziecięce lektury na lekcjach angielskiego. Prester John, Schody o iluś tam stopniach… Może chodziło tu o skarb ukryty w interiorze? Czyż wtedy jednak z równą gorliwością tropiłaby Davida policja?

Dużo nagromadziło się tych zagadek. Z wieczornego dziennika dowiedzieliśmy się o bilansie starć, pokazywano trupy zmasakrowanych policjantów i rozstrzelanych bojowców ujętych z bronią w ręku… O Hindusie ani słowa.

Wiadomości poważnie zniechęciły mnie do zajmowania się tą podejrzaną sprawą. Owszem, gdy wybiła północ, przez moment miałem ochotę wykręcić numer hotelu Gwiazda Południa i spytać o pana Burtona. Ale poruszenie drzemiącej obok mnie Marthy, realnej i słodkiej, wróciło mnie do rzeczywistości. Objąłem ją czule.

Przygodo! Przygodo! Jeśli zagniesz parol na człowieka, nie rezygnujesz łatwo. W niedzielę koło południa doktor Rode oznajmił mi, że nazajutrz wybiera się do Pretorii i dobrze by było, gdybym mu towarzyszył. Przygotowania związane z naszym wyjazdem do Nowej Zelandii nabierały rozmachu i wypadało mi załatwić parę drobiazgów związanych z pewnymi utrudnieniami stwarzanymi przez mój życiorys. No cóż, pochodziłem z Europy Wschodniej.

Zgodziłem się ochoczo i wyjechaliśmy wczesnym rankiem. Martha odprowadziła nas do bramy. Doskonale ją zapamiętałem. Stała w zwiewnym szlafroczku, spod którego uwydatniał się rosnący brzuszek, cała utkana ze światła, snu i ciepła. Moja. Stryj gderał, żebyśmy nie żegnali się za długo, bo szkoda czasu, a jak dobrze pójdzie wrócimy najdalej jutro. Nasz pies Krakus, wodołaz wielki jak cielak i czarny jak przywódca Frontu Zulusów, szalał wokół nas, ocierał się, targał za nogawki, aż wreszcie zastawił swym cielskiem wyjazd i cofnął się dopiero po dłuższej perswazji. Zupełnie jak gdyby nie chciał mnie puścić.

Potarmosiłem Krakusa, uściskałem Marthę. Pogłaskałem brzuszek z juniorem. Nie brałem pod uwagę, że przyszła latorośl może być córką. Szofer doktora Rode zatrąbił.

I tak to wszystko zakrzepło w mej pamięci. Pawilony wśród kwiatów, dziewczyna w bieli i różu, i wielki pies u jej nóg. Nie wiem dlaczego przypomniał mi się wtedy inny świat. Mazowiecki kapuśniaczek, winda w akademiku na ulicy Żwirki i Wigury ze zbitą żarówką i autobus na lotnisko Okęcie.

“Jest. Marindafontein. Ziegler".

Te trzy słowa przypomniały mi się nagle, kiedy wałęsając się po stołecznej ulicy stanąłem twarzą w twarz z hotelem Gwiazda Południa. Było wczesne popołudnie. Doktor Rode dał mi trochę czasu i pieniędzy na jakiś prezencik dla Marthy. Swoją drogą ów szorstki w obejściu mężczyzna zaakceptował mnie całkowicie jako członka rodziny. Do umówionego spotkania pozostało mi trochę czasu. Przespacerowałem się dwukrotnie przed fasadą hotelu, nowoczesną, drapowaną roślinnością i z mosiężną płaskorzeźbą Juliusza Verne'a opodal wejścia.

Zastanawiałem się, czy ów Denis Burton ciągle jeszcze czeka na sygnał w apartamencie 333? Niczym ściągany magnesem, albo – lepsze określenie – jak ptak hipnotyzowany przez węża, okrążyłem trawnik i wszedłem do wnętrza.

– Czym mógłbym panu służyć? – obok mnie wyrósł cień w liberii.

– Chciałbym… chciałbym… szukam pewnej damy – wykrztusiłem.

– Nie udzielamy informacji o naszych gościach, proszę pana.

– W takim razie chciałbym zadzwonić – bąknąłem.

– Proszę żeton, automat jest na prawo.

Wykręciłem trzy trójki. Sygnał. Nikt nie odbierał, zapewne lokator wyprowadził się. Podszedłem do lady recepcyjnej zwrócić żeton. W tym momencie wszedł szparkim krokiem czterdziestoletni mężczyzna o białych jak mleko włosach i szczupłej twarzy ozdobionej rogowymi okularami.

– Czy była jakaś wiadomość dla mnie? – rzucił niedbale.

– Nie, mister Burton – powiedział recepcjonista.

Drgnąłem i zawahałem się. Denis Burton omiótł wzrokiem całe pomieszczenie nie omijając mojej postaci, przez moment czułem się jak u Roentgena, po czym skierował się w stronę windy. Miałem ochotę zatrzymać go. Zabrakło mi odwagi.

Zadzwonię z miasta, przekażę te trzy słowa. Po co mam się w to mieszać. Wyszedłem na zewnątrz. Do wyznaczonego spotkania z doktorem Rode pozostało jeszcze pół godziny. Ruszyłem wolno chodnikiem gapiąc się na wystawy. Jako przybysz z innego regionu płatniczego nie potrafiłem jeszcze na dobre przywyknąć do ogromu bogactwa i nieprawdopodobnej nadwyżki towaru nad zapotrzebowaniem. Nie zauważyłem sunącej za mną limuzyny, dopiero gdy uchyliły się drzwiczki i wyskoczył przede mną jakiś drab machający legitymacją, zorientowałem się, że nie jestem samotną jednostką w tłumie.

– Policja. Pan podjedzie z nami…

Zdanie nie zostało dokończone. Funkcjonariusz zwinął się z bólu, a mnie czyjaś ręka gwałtownie pociągnęła w bok. Zawył klakson. Wessało nas jakieś podwórko.

8
{"b":"100693","o":1}