Литмир - Электронная Библиотека

Obudziłem się po paru godzinach. Dookoła panował kompletny mrok. I cisza. Cisza, jeśli nie liczyć dalekiego warkotu śmigłowca. Potem znacznie bliżej zacharczał jakiś silnik. Ucieszyłem się. Zaraz ktoś mnie odnajdzie. Usta miałem wyschnięte, w głowie szum. Skrzypnęły drzwi.

– Nic nie mów, Jan! – zabrzmiał cichy melodyjny głos.

Hindus wrócił. Posuwał się z najwyższym trudem. Omiótł pomieszczenie latarką. Potem popatrzył na moją twarz i dał mi puszkę z orzeźwiającym sokiem.

– Pilnują sucze syny! – dodał tytułem wyjaśnienia. – Wszystko obstawione. Ale chyba mnie nie dostrzegli.

Na czubku języka miałem pytanie: kim jest, jakiej sprawie służy i kto go postrzelił? Ale postanowiłem wstrzymać się, pozostawiając udzielenie informacji jego dobrej woli.

– Nazywam się David – powiedział uprzedzając moją ciekawość – pewno jesteś głodny?

W samochodzie znalazło się sporo konserw i puszek z napojami. Najwyraźniej David przygotował się na taki obrót wydarzeń. Posililiśmy się w milczeniu.

– Im mniej wiesz, dłużej żyjesz – rzekł wreszcie patrząc mi w oczy. Potem dodał – nie mam nic wspólnego z tym bałaganem. Robię interesy i mam na pieńku z policją. Wpadłem zupełnie przypadkowo, kontrola drogowa podczas tych zamieszek. Jeden gliniarz był trochę narwany, więc go pomacałem, drugi zdążył mi się zrewanżować…

Przy jego doskonałej angielszczyźnie próba kreowania się na przemytnika była skazana na niepowodzenie. Udawałem jednak, że mu wierzę.

– Gdybym był mniej wycieńczony, mógł się czołgać, wydostałbym się, a tak…

– A tak?

– Poczekamy, a jutro wieczorem spróbujemy jeszcze raz.

– Dlaczego dopiero jutro wieczorem?

– Bo… – zawahał się – jest za wcześnie. Kupca jeszcze nie ma na miejscu. Natomiast jeśli się jutro wydostanę, choćby do najbliższej budki telefonicznej, jutro po północy… Zresztą co cię to obchodzi? Napijesz się wina?

Skinąłem głową. David zastanawiał się jeszcze nad czymś przez chwilę, a potem nagle się zdecydował i zdjął mi kajdanki.

– Właściwie teraz jesteś już moim wspólnikiem. Nikt nie uwierzy, że nim nie byłeś. Obcy zostałby dawno zlikwidowany. Miał rację. Roztarłem przeguby, a potem skierowałem się do najciemniejszego kąta.

– Dokąd idziesz?

– Załatwić się.

– Wyjdź na zewnątrz – poradził uprzejmie.

– Nie boisz się, że ucieknę?

– Nie. Jeśli nawet potrafisz się stąd wydostać, wpadniesz na patrol, a ci strzelają bez uprzedzenia.

Wyszedłem, na zewnątrz trwała widna noc. Dookoła rozciągał się księżycowy pejzaż dawnych wyrobisk, dopiero zaczynających porastać słabą roślinnością. Głębia ciszy. Nie grały nawet, tak liczne w ogrodzie doktora Rode, cykady.

Zawieszenie w pustce. Pomyślałem o moim porywaczu. Nie pasował do kreowanego schematu. Ani gangster, ani przemytnik – najbardziej mieścił się w kategoriach politycznych. Ale organizacje ekstremistów opanowane były przez czarnych, a nie Hindusów. Może jakiś wywiad? Tak wyglądało najprawdopodobniej. Chociaż fakt, że mnie oszczędził… A może stanowiłem jakiś punkt zaczepienia w jego dalszych planach?

Kiedy wróciłem do wnętrza, David przygotował obok siebie dwa posłania.

– Odpoczniemy – stwierdził – będzie ci niewygodnie, ale muszę cię skuć, doktorze. Na wypadek gdybyś miał niedobre sny.

Nie oponowałem. Z profesjonalistą, nawet osłabionym, nie miałem żadnych szans w walce wręcz.

Leżąc w mroku czekałem na nadejście snu.

David odezwał się znowu. Pytał o moje dotychczasowe życie. Mówiłem więc o Polsce, o porwanym samolocie, o żonie, o doktorze Rode… Hindus słuchał uważnie, nie przerywając. Kiedy opowiadałem, jak pieściliśmy się po raz pierwszy w szpitalnej dyżurce, ja ledwo odłączony od kroplówki a ona drżąca, roznamiętniona, bez żadnej garderoby pod kostiumem pielęgniarki, usłyszałem coś jak westchnienie.

Potem znowu zasnąłem.

Tym razem sen nie trwał długo. Obudził mnie jakiś szelest. Ruch. Tak, nie miałem wątpliwości, coś żywego znajdowało się na moim posłaniu. Coś krążyło wokół mego tułowia. Było ciepło, koszulę miałem rozpiętą… Zresztą tym czymś była dłoń. Gładka, szczupła, prawie kobieca.

– Co pan? – wykrztusiłem. Odpowiedzią był półsenny szept.

– Proszę, doktorze… proszę, łan… wiem, że dziś umrę.

W pieszczocie, która tymczasem nabierała rozmachu, nie było prawdę powiedziawszy nic obrzydliwego, raczej ogromna tęsknota za czymś nie zrealizowanym, za czymś, co zapewne nie nadejdzie nigdy. Zgrzytnął zamek dżinsów.

Poczęstował mnie papierosem. Odmówiłem. Leżeliśmy milcząc, a ja wpatrywałem się w ćmiący niedopałek.

– Boję się, łan – powiedział po dłuższej chwili Hindus. – Myślałem, że to jest łatwiejsze. Myślałem, że nic będę musiał ani zabijać, ani być zabijany.

Odważyłem się zapytać.

– Komu służysz?

– Sprawie – odparł wymijająco – wielkiej, czystej sprawie. Ale jestem jedynie pionkiem, łącznikiem…

Przerwał, uniósł się na łokciach. A potem rzucił krótko.

– Odwróć się!

Zgrzytnął kluczyk w rozpinanych kajdankach.

– Nie słyszysz? Ja słyszę – zachichotał nerwowo – nadchodzą. Słyszę lepiej niż inni. Byłem kiedyś zwiadowcą. Nadchodzą. Słuchaj, łan. Chcę cię prosić. Nie mam prawa, więcej – nie powinienem. Ba, nie mam żadnej pewności, nawet jeśli mi obiecasz, że prośba moja zostanie spełniona. Będą tu zaraz. Już nie zgubią tropu. Cała szansa w tym, że policja nie wie o tobie. Zaraz podpalimy szopę, ja wsiądę do samochodu i spróbuję odwrócić ich uwagę. Może nawet uda mi się przebić. Dobrzy ludzie, którzy wskazali mi to schronienie, mówili coś o korytarzu podziemnym.

Podbiegł do kąta i zaczął podważać jakieś deski.

– Jest! Teraz słuchaj uważnie. Pięćdziesiąt metrów dalej wyjdziesz na powierzchnię. Na prawo zobaczysz kępę krzaków. Maskuje wejście na stare tory kolejki wywożącej piasek. Posuwając się nią cały czas dotrzesz do zniszczonych baraków, omiń je, przejdź potok, tylko uważaj, żeby nie porwał cię nurt. Potem wdrapiesz się na urwisko i ścieżką między ogrodami trafisz na drogę. Tam będzie przystanek autobusu.

Mówił szybko, a głos jego nabrał tonów świszczących.

– Jeśli spotkasz policję, powiesz, że byłeś ogłuszony. Nie wiesz, kto cię porwał i co stało się z twoim wozem. Ocknąłeś się w rowie, sądzisz, że porywacz wyrzucił cię po drodze.

Skinąłem głową.

– Teraz najważniejsze… Jutro. Za kilka godzin. Po północy. Zgłosisz się do hotelu Gwiazda Południa w Pretorii. Apartament 333, pan Denis Burton. Powiesz mu – trzy słowa: “Jest. Marindafontein. Ziegler". Powtórz!

– Jest. Marindafontein. Ziegler. Ale…

– Im mniej wiesz, tym lepiej. To ważna wiadomość. Dobra wiadomość. Dla wszystkich.

Znów warczał helikopter. Teraz i do mnie dotarły odgłosy zbliżających się samochodów. Gdzieś szczekał pies.

– Spiesz się! Ja zatrę ślady. Twarz Davida przybrała blady odcień. Ścisnął mi rękę. Jeszcze raz mój wzrok odbił się w nieprzeniknionej tafli jego oczu. Zsunąłem się do kanału, podczas gdy on, blady ale skupiony, opróżniał ostatni kanister z benzyną.

Korytarzyk, częściowo zasypany, przebiegłem na czworakach; wydostałem się na powierzchnię. Usłyszałem warkot samochodu, a zaraz potem zza hałdy ukazały się kłęby dymu. Szopa płonęła. Nie wolno mi było tracić czasu. Pobiegłem po zmurszałych podkładach kolejki, uginających się niczym grząskie trzęsawisko. Krążący helikopter nie mógł mnie widzieć, cały czas posuwałem się pod nawisem skalnym. Jeszcze chwila i usłyszałem strzały. Serie napastników i krótkie odszczekiwania się Hindusa.

W pewnym momencie tory zakręciły i zobaczyłem szerszą panoramę doliny, przykucnąłem w krzakach. Helikopter akurat zapikował, na łuku drogi zauważyłem landrover Davida, jakieś sto metrów dalej sunął pościg, trochę wyżej drogę zablokowała wielka ciężarówka. Jak na złapanie przemytnika zaangażowano naprawdę olbrzymie środki. Sytuacja uciekiniera wydawała się beznadziejna. Ale nie poddawał się, zakręcił i po ostro nachylonym zboczu począł wspinać się do góry. Piął się wolno, wyrzucając spod kół tumany kurzu. Pościg zatrzymał się – nie próżnował jedynie helikopter. Znów seria ugodziła w wehikuł. Ten jednak nie zwolnił. Znalazł się już na grzbiecie wzgórza i sunął ponad stromym urwiskiem. Może David przypuszczał, że po drugiej stronie znajdzie ocalenie.

7
{"b":"100693","o":1}