– W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Pułkownik podniósł słuchawkę telefonu.
– Jest wóz? – szczeknął. A potem do von Vormanna: – Pojedziemy pogadać z tym pańskim Ormelem.
– Przepraszam, panie pułkowniku. Kiedy wspomniałem o pensjonacie „Le Trou", powiedział pan: „To by się nawet zgadzało". Czy mam rozumieć, że…
– Nic pan nie ma rozumieć, mój drogi Vormann. Od rozumienia jestem tu ja. A pan od wykonywania moich poleceń.
Kto wie, czy to rzucone mimochodem zdanie nie zdecydowało, że Erik von Vormann postanowił wziąć udział w grze na własną rękę. Dużo by dał za to, gdyby udało się przytrzeć nosa temu butnemu ordynusowi.
Szpitalem więziennym była piwnica bez okna, pomalowana na biało. Trzy przykryte burymi kocami sienniki, kulawy stół ze strzykawkami i najniezbędniejszymi medykamentami stanowiły całe umeblowanie. Gdy Elert z von Vormannem weszli do sali, usłyszeli chrapliwy oddech człowieka patrzącego w sufit. Tylko ten jeden siennik był zajęty. Lekarz w esesmańskim mundurze i narzuconym nań białym kitlu odwrócił głowę na ich wejście.
– Agonia – rzekł.
– Proszę mu dać jakiś zastrzyk – powiedział Elert, a na wzruszenie ramion tamtego dodał: – Daj mu zastrzyk, człowieku, żeby jeszcze coś powiedział. Martwi mnie nie interesują.
Lekarz z rozmachem wbił igłę w zwiotczałe przedramię leżącego.
– Nie wygotowana igła – bąknął.
– Teraz to bez znaczenia – odpowiedział pułkownik i pochylił się nad leżącym. Na chwilę jakby ożyły oczy rannego. Spojrzał na Elerta; potem przymknął powieki.
– Gdzie jestem? – zapytał po francusku.
Von Vormann szybko przetłumaczył, ale Elert dał znak, żeby zamilkł. Ranny drgnął; jego dłonie zaczęły błądzić po kocu, jakby czegoś szukały, palce kurczyły się i rozkurczały.
– Nic z tego nie będzie, panie pułkowniku – powiedział lekarz.
Elert odwrócił się, poszukał czegoś na stole, odkor-kował jedną z flaszek, powąchał.
– Spirytus? – upewnił się, a gdy lekarz skinął głową, dodał: – Spróbujemy tego. Lubię proste sposoby.
– To śmierć – powiedział lekarz. – Każda kropla płynu…
– Proszę mu to wlać do gardła. Co za różnica, dwie godziny wcześniej lub później.
Erik odwrócił się, jakby chciał wyjść. Pułkownik chwycił go za ramię.
– Chwileczkę, poruczniku Vormann, proszę się uczyć. To jest nasza prawdziwa robota, a nie to, co pan robił w Monachium. A może nie podobają się panu moje metody?
Vormann spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie, panie pułkowniku.
– Nic nie szkodzi – rzekł. Podszedł do lekarza i pomógł mu rozewrzeć zaciśnięte zęby rannego. Zabulgotało. Ranny zakrztusił się; z trudem łapał powietrze. Nie otwierał oczu.
– W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle -wyskandował mu Elert nad uchem.
– Zuzanna lubi je tylko jesienią – szepnął leżący. A po chwili dodał: – Przysyła ci świeżą partię.
Otworzył oczy i nagle jakby zrozumiał, że stało się coś niedobrego. Dostrzegł pochylone nad sobą głowy trzech mężczyzn w mundurach, jego twarz wykrzywił skurcz przerażenia i nienawiści. Pułkownik chwycił go za ramiona i potrząsnął gwałtownie.
– Gadaj, dla kogo to hasło?! – wrzasnął. – Będziesz żył, jeśli powiesz. Już i tak powiedziałeś dosyć. Do swoich nigdy nie wrócisz. Zakatrupią cię… – Musiał poczuć zwiotczenie mięśni rannego, bo puścił go nagle, jakby ze wstrętem.
– Idziemy – rzucił von Vormannowi.
– Przecież mówiłem – powiedział lekarz w esesmańskim mundurze i pociągnął koc, przykrywając nim twarz człowieka, któremu kiepski chirurg stworzył uśmieseek widoczny nawet teraz.
W samochodzie Elert zapalił cygaro, dmuchnął dymem w twarz porucznika.
– Proszę zapamiętać, że dla mnie będzie pan porucznikiem Vormannem. Na żadne von nie mam ochoty. Jasne? Byłbym też zadowolony, gdyby pozbył się pan tego świństwa – wskazał monokl, który Erik nerwowo poprawił. Zamilkł, jakby czekając na reakcję leutnanta. – A wracając do naszych spraw – powiedział po chwili -proszę zapomnieć o tym haśle. Zajmę się nim osobiście. Sam sprawdzę – uśmiechnął się – smak kasztanów z placu Pigalle. Zrozumiał pan, poruczniku Vormann?
– Zrozumiałem, panie pułkowniku.
Ale nie zamierzał bynajmniej zapomnieć tego hasła. Spostrzegł, że trafiła mu do rąk okazja, być może jedyna w życiu, by pokazać temu prostakowi, kto jest lepszym oficerem Abwehry. Znał z widzenia wałęsających się po mieście ludzi Elerta, tajniaków od siedmiu boleści, których nawet ślepy rozszyfrowałby bez trudu i domyślił się, że to im Elert zlecił zadanie zwracania się do oficerów pobliskich garnizonów z oznajmianiem, że najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Działali głupio i ordynarnie. Doszło do tego, że nawet jego – von Vormanna, zaczepił jakiś ciemny typ, oznajmiając mu rewelacje o kasztanach.
– Precz, idioto – rzekł mu spokojnie porucznik – i żebyś mi się nie ważył pokazywać na oczy.
Ale sam nie zamierzał pozbawić się szansy, jaką dawała mu w ręce Opatrzność, tym bardziej że po ostatnim cudownym ocaleniu uwierzył, że on, Erik von Vormann, znalazł się pod tej Opatrzności specjalną pieczą.
Ktoś; kto nie znałby przedtem leutnanta von Vormanna, mógłby (obserwując go teraz) przysiąc, że to człowiek niezwykle towarzyski, kompan i brat-łata. Odwiedzał pobliskie garnizony, chętnie wdawał się w pogawędki, stawiał wino i koniak, nie omieszkając poinformować każdego ze swych przygodnych znajomych o szczególnej smakowitości kasztanów z wiadomego placu w Paryżu.
Nawet gdy pojechał w odwiedziny do swej siostry Benity von Vormann, dość kiepskiej śpiewaczki, która umilała życie oficerom Hawru, i zastał u niej aktualnego wielbiciela, jakiegoś obersta Tiedego, skorzystał z pierwszej sposobności, gdy zostali sami, żeby wypowiedzieć hasło. Na razie bez skutku. Oberst Tiede, podobnie jak inni, nie zrozumiał i trzeba mu było tłumaczyć, że to nie kasztany są specjalnością placu Pigalle i okolicznych ulic.
Von Vormann nie stracił jednak nadziei, że spotka wreszcie kogoś, kto wypowie drugi człon hasła, a wtedy… Co wtedy – tego jeszcze nie wiedział. Na pewno nie pobiegnie natychmiast do Elerta, grubas sprzątnąłby mu kęsek sprzed nosa i wszystkie splendory spadłyby na niego.
O nie, taki naiwny von Vormann nie jest. Jeśli znajdzie człowieka, który odpowie na hasło, spróbuje wejść do wrogiej siatki i dopiero potem przyniesie Elertowi całą załatwioną sprawę na półmisku.
A może postąpi inaczej? Sytuacja wojenna nie jest aż tak dobra, by nadmiar patriotycznego zapału mógł przynieść profity. Jeśli gefreiter przegra wojnę…
Wszystko to jednak przypominało robienie masła z trawy, której krowa jeszcze nie zjadła. Na razie trzeba znaleźć kogoś, kto powie, że Zuzanna lubi kasztany tylko jesienią.
Zamówił następny kieliszek koniaku i nagle drgnął.
Do kasyna wchodził właśnie, rozglądając się w poszukiwaniu wolnego miejsca, jakiś nie znany dotychczas von Vormannowi kapitan Luftwaffe. Vormann gestem wskazał, że przy jego stoliku są wolne krzesła.
Lotnik był w znakomitym humorze. Nic dziwnego, przerzucono go niedawno ze wschodu, nie ukrywał radości z przeniesienia…
– Pańskie zdrowie, poruczniku von Vormann. Dopiero we Francji człowiek wie, że żyje. I wino, i dziewczęta. Czy pan uwierzy – pochylił się ku von Vormannowi – że w tej przeklętej Polsce człowiek bał się wyściubić nosa naulicę.
– Dawno pan przyjechał z Generalnej Guberni? – zapytał Erik.
– Dziesięć dni temu opuściłem mieścinę, w której żyłem rok; ale nie zdołałem się nauczyć jej nazwy. Skorzystałem z tygodnia urlopu, domyśla się pan, że w Paryżu tydzień, to za mało. Nasz fuehrer ma oczywiście rację, że to zgnilizna, ale – zamlaskał – warto spróbować
tej zgnilizny.
– W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle -powiedział Erik, patrząc uważnie w oczy oficerowi.
– Kasztany? – zdziwił się lotnik. – Lubi pan pieczone kasztany? Raz spróbowałem, ale to straszne świństwo. Ale jeśli idzie o plac Pigalle…