Gestapowiec krzyczał na swoich ludzi; przeszukali kieszenie zmarłego, a piękna dziewczyna rzuciła trzy goździki na ciało. Ten gest wydał się Klossowi szczególnie wstrętny.
Więc nie mogło być żadnej wątpliwości: Ingrid Kield zdradziła. Zmuszona? Szantażowana? Kloss nie bardzo w to wierzył. Mogła przecież nie przyjeżdżać do Niemiec, była obywatelką szwedzką, nic jej nie groziło w jej kraju. Współpracowała z gestapo najzupełniej dobrowolnie. I to już przynajmniej od paru miesięcy. Stwierdzono bowiem, że łączniczka, z którą kontaktowała się Ingrid podczas swego poprzedniego pobytu w Berlinie, została aresztowana natychmiast po powrocie pięknej Szwedki do Sztokholmu. Nie ustalono wówczas okoliczności tej wpadki, sądzono, że to przypadek… Teraz wszystko stało się jasne…
Dwadzieścia godzin… Jeśli Kloss nie zdoła w tym czasie wykonać wyroku, zginie przynajmniej jeszcze jedna osoba. W radiogramie centrali, który odebrał Arnold, informowano, że łączniczka, jadąca z Paryża do Warszawy, spotka się jutro, a raczej pojutrze, bo o godzinie drugiej nad ranem, z Ingrid Kield na dworu berlińskim. O czwartej trzydzieści śpiewaczka ma pociąg do Sztokholmu; na dwie godziny przed opuszczeniem Berlina zamierzała więc wydać w ręce gestapo jeszcze jedną osobę. Łączniczki centrala nie mogła już uprzedzić: nie było kontaktu. Jej życie zależało więc wyłącznie od Klossa. Jeśli nie zabije Ingrid… Nie rozpatrywał nawet takiej możliwości…
– Milczał pan przez cały czas, Hans – powiedziała Ingrid, gdy wracali do stolika.
– Tańczyłem z panią – odpowiedział.
Kieliszek panny Kield stał ciągle pełny na swoim miejscu. Kloss wsunął rękę do kieszeni i wymacał mikroskopijne pudełeczko otrzymane od Arnolda. Zawierało truciznę działającą po trzech-czterech godzinach. Czy gestapo rozpocznie drobiazgowe śledztwo? Zapewne tak. Z tym należało się liczyć, ale podobno obecność tej substancji dość trudno stwierdzić w organizmie, nawet podczas sekcji, a panna Kield ma mnóstwo znajomych, głównie w teatrze, więc może tam szukać będą mordercy, jeśli dojdą do wniosku, że to morderstwo.
Okazja skorzystania z zawartości pudełka trafiła się nadspodziewanie szybko. Wysoki podporucznik stuknął obcasami i poprosił Ingrid, a Schultz natychmiast, jakby się bał, że Kloss go uprzedzi, porwał Bertę na parkiet. Kloss został nareszcie sam przy stoliku. Nikt go nie obserwował, tego przynajmniej był pewien; wsypał do kieliszka szczyptę białego proszku, koniak nie zmienił barwy. Zapalił papierosa i przymknął oczy; zadanie było właściwie wykonane. Czy ta trucizna działa bezboleśnie? Czy dostatecznie szybko? Wolałby wiedzieć, że Ingrid Kield nie będzie umierała zbyt długo… Grano znowu sentymentalne tango. Dziewczyna na podium miała chrapliwy, niski głos.
– Spisz, czy marzysz o Ingrid? – usłyszał głos Schultza. Kapitan wrócił sam do stolika. Wyjaśnił, że panie opuściły ich na parę minut i że to dobra okazja, by wypić naprawdę coś solidnego. Wezwał kelnera; jego małe, ruchliwe oczy świdrowały Klossa.
– Zdążysz? – zapytał Klossowi przez chwilę, przez parę sekund, wydawało się, że tamten wie. Patrzył na niego me rozumiejąc.
Schultz roześmiał się:
– Masz niewiele czasu – wyjaśniał. – Zacząłeś wczoraj, a zdobycie Ingrid wymaga dłuższego przygotowania artyleryjskiego. Od śmierci Heiniego nikomu się to nie
udało…
– Kto to był Heini? – powtórzył pytanie, na które nie otrzymał odpowiedzi od Ingrid.
– Ty naprawdę nic nie wiesz? – Schultz wiedział wszystko. _ Heini – ciągnął – Heini Koetl, wielka miłość naszej śpiewaczki. Przystojny chłopaczyna, przed wojną słuchacz konserwatorium. Zginęło mu się przed paroma miesiącami w Polsce. Zawsze mówiłem, Warszawa to dia-belnie niebezpieczne miasto.
– Ach, tak…
– Był oficerem generała von Boldta. Stary go podobno nawet lubił. Widziałeś tego smarkacza, który zaprosił Ingrid do tańca? To niejaki Stolp, adiutant i kolega Heiniego. Byli razem w Polsce.
Muzyka umilkła i natychmiast wybuchł gwar głosów. Przy sąsiednim stoliku dwaj oficerowie w czarnych mundurach śpiewali ochrypłymi głosami.
– Ona jest mu ciągle wierna, temu Heiniemu – szeptał Schultz. – Będziesz sławny w Berlinie, jeśli ci się uda. Mieszka w jego dawnym mieszkaniu na Albertstrasse. I kolekcjonuje pamiątki po nim – wybuchnął śmiechem. – Niewielkie szansę, Hans… Ale postaraj się; mogę ci w tajemnicy powiedzieć – szeptał – że twój pobyt w Berlinie też zbliża się ku końcowi… Skąd wiem? Powiedzmy, że widziałem projekt rozkazu na biurku starego. Stary sądzi, że na froncie więcej z ciebie pożytku niż w centrali. Ty zresztą sam mówiłeś, że nie lubisz Berlina. Oryginał z ciebie.
Kloss milczał. W Berlinie był już dwa miesiące, przydzielono go do oddziału „Wschód", Wydziału III, który zajmował się przede wszystkim sprawami personalnymi oficerów Abwehry, działających w Polsce i na froncie wschodnim. Mógł to traktować jako dowód zaufania, ale możliwości zdobywania wartościowych informacji były znacznie mniejsze, niż przypuszczał. Przez Arnolda przekazał centrali dość kompletny spis oficerów Abwehry i ich charakterystyki – materiał na pewno cenny; udało mu się też zdobyć dane, co prawda niekompletne, dotyczące siatki niemieckiej w północnej Polsce – ale to było właściwie wszystko.
W centrali Abwehry istniał, niesłychanie skrupulatnie przestrzegany, rozdział kompetencji. Admirał budował swój aparat na zasadzie tajemniczości i wielostopniowej kontroli. Każda nieostrożność, każde zbyteczne słowo budziły natychmiast podejrzenia. A jednocześnie skomplikowane intrygi, rozgrywki, konflikty z ludźmi Schellenberga i Kaltenbrunnera interesowały najmocniej podwładnych Canarisa.
Kłos s wielokrotnie meldował centrali o wewnętrznych zapasach i bojach niemieckiego wywiadu, o krwawych zemstach i nienawiściach, którymi żyła ta sfora lepszych i gorszych agentów Canarisa i Kaltenbrunnera, walczących o większy kęs władzy, o dostęp do fuehrera, o podział łupu.
Znał wagę tych informacji, sądził jednak, że bardziej przydatny jest na froncie, w sztabach bojowych, tam, gdzie decydują się sprawy dotyczące operacji wojennych. Nie ukrywał zresztą przed sobą, że brak mu kontaktu z towarzyszami, z ludźmi walczącymi, że coraz mu ciężej widzieć wokół siebie tych, których nienawidzi i nie mieć już żadnej szansy, oprócz krótkich i rzadkich spotkań z Arnoldem, by choć na chwilę zrzucić maskę…
– Ty mnie nie słuchasz – powiedział Schultz. Pracował w centrali od początku wojny i grał jakąś rolę w intrygach Canarisa. Zaprzyjaźnili się, jeśli oczywiście to słowo mogło mieć w tym wypadku jakikolwiek sens, ale elegancki kapitan nigdy, nawet po pijanemu, nie zdradzał swych tajemnic.
– Ależ słucham, słucham. – oświadczył Kloss i w tej chwili wróciły panie.
Ingrid, bardzo podniecona, sięgnęła natychmiast po kieliszek, Berta znowu szczebiotała, Schultz wybuchnął śmiechem, Kloss nie usiłował nawet zrozumieć, o co im chodzi. Nie spuszczał wzroku z kieliszka Ingrid. Trzymała go ostrożnie, potem niosła powoli do ust. Kloss podniósł swój kieliszek.
– Za zwycięstwo – powiedział głosem nieco ochrypłym.
– Za zwycięstwo – powtórzył Schultz – i zdrowie naszych pań.
Ingrid odstawiła kieliszek.
– Wypij -prosiła Berta. -To świetnie ci zrobi, natychmiast o wszystkim zapomnisz. Pamiętasz, jak ululaliśmy się wtedy.
– Przestań! – zawołała Ingrid.
Za chwilę jednak wypije i będzie wreszcie po wszystkim. Kloss chciałby, żeby to już się stało. Czuł, że opuszcza go odwaga – nigdy nie operował dotąd trucizną.
Wolałby, jeśli już nie istniało inne wyjście, zastrzelić tę dziewczynę.
Muzyka wybuchła znowu i Ingrid zdecydowanym gestem sięgnęła po kieliszek. W tej chwili dźwięki fokstrota zagłuszył ryk syreny alarmowej. Muzyka umilkła, na środku sali pojawił się starszy jegomość, w smokingu.
– Proszę wszystkich do schronu! – zawołał.
Pary z parkietu cisnęły się już w drzwiach; usłyszeli głuchy łomot, potem huk wystrzałów. Artyleria przeciwlotnicza odpowiadała szybkimi seriami. Zerwali się z miejsc. Na stoliku pozostał pełny kieliszek Ingrid. Kloss, wstając, pchnął stół, koniak spływał cienką strugą na podłogę.