– I jak? – z niepokojem zagadnęła Stasia.
– Bingo! To to samo – powiedziała Kasia.
Napełniła dziurę w środku krzyża proszkiem i zakręciła korek.
– Zapas na przyszłość – powiedziała. – Na kilka stuleci…
Szef podniósł na palcu kilka kryształków.
– Kamień filozoficzny – uśmiechnął się. – Kto by pomyślał.
– Pan nie wierzy – oskarżycielskim tonem powiedziała Kasia.
– Ano, co mam robić – wzruszył lekko ramionami i uśmiechnął się. – Jestem sceptykiem.
– Transmutacja metali jest niemożliwa – poparłem go. – Być może uzyskałyście jakiś związek chemiczny tożsamy z tym, co alchemicy uważali za kamień filozoficzny, ale za jego pomocą nie można zamienić w złoto nawet grama innego metalu.
– Ha, niedowiarki – powiedziała Stasia. – Chcecie przekonać się na własne oczy?
– Z przyjemnością – Szef popatrzył jej prosto w oczy.
– Kasiu, przynieś szklaną salaterkę z wystawy – poprosiła.
Jej kuzynka wbiegła z gracją po schodach na górę.
– Znam wiele sztuczek stosowanych przez dawnych alchemików – powiedział Szef. – Dlatego od razu powiem, że nie uwierzę w grudki złota z rzekomo przetopionego ołowiu.
Zamyśliła się, a potem uśmiechnęła lekko.
– Ma pan przy sobie zapewne klucze od mieszkania w Warszawie -
powiedziała. – Przekona pana transmutacja ich właśnie w złoto?
Wróciła Kasia z salaterką. Szef uśmiechnął się.
– Proszę – odpiął od pęczka jeden z kluczy i podał jej.
Na niewielką miseczkę nalała kwasu i wypłukała w nim klucz. Następnie do salaterki wsypała szczyptę proszku.
– Zobaczycie na własne oczy transmutację metali – powiedziała twardo.
– Ech, wracają dawne dobre czasy – powiedziała Kasia. – Przynieść szklanki?
– Przynieś. Cztery.
Znowu znikła na piętrze.
– A więc do szklanego naczynia wsypujemy szczyptę czerwonej tynktury – powiedziała Stasia. – A potem zalewamy ją merkuriuszem – nalała z butli jakiegoś płynu. Pomimo działającego wyciągu buchnął upiorny duszący smród. Zwiększyła szybkość obrotów wentylatora i po chwili znowu można było swobodnie oddychać.
– Do roztworu wrzucamy przedmiot – klucz chlapnął w ciecz. – Teraz wystarczy poczekać…
Wróciła Kasia ze szklankami.
– Przygotujemy eliksir życia – powiedziała. – Napijecie się z nami.?
Szef skrzywił się.
– Wybaczcie – powiedział. – Ale ważyłyście ten proszek z takich
paskudztw, że chyba nie zamierzacie pić jego roztworu?
Stasia uśmiechnęła się pogardliwie.
– Jak sobie życzycie.
Do szklanek wrzuciły po szczypcie tynktury i zalały płynem z butelki. Proszek rozpuścił się bardzo szybko. Stuknęły się szklankami nad stołem.
– Za następne stulecie – powiedziała Kasia. – Oby nam, droga kuzynko przyniosło wiele nowych ciekawych doświadczeń.
– Miejmy nadzieję, że będzie spokojniejsze niż poprzednie trzy – dodała Stasia, po czym obie wychyliły zawartość. Zaraz też zaczęły się gwałtownie krztusić i najwyraźniej nie mogły złapać oddechu. Zwaliły się na podłogę. Szef złapał się za głowę, a potem przyskoczył do jednej i wetknął jej palec do gardła, by zmusić ją do wyplucia tego, co połknęła. Ja zająłem się drugą. Kasia omal nie odgryzła mi palców. Odzyskiwały oddech.
– Wszystko pod kontrolą – powiedziała Stasia. – Po prostu trochę to dławiące…
– Co to za świństwo – Szef podniósł butelkę. – Surowy eter? Chyba
zwariowałyście.
Przyniosłem z piętra zauważoną podczas śniadania butelkę wody mineralnej. Przyssały się do niej jak cielęta i szybko opróżniły całkowicie.
– Wariatki – skwitował Pan Samochodzik.
– To jest kamień filozoficzny – zaprotestowała Kasia. – Zresztą sami zobaczycie.
Szczypcami wyjęła z miski klucz od mieszkania Szefa. Zmienił kolor. Był teraz złocisty, piękną głęboką barwą. Przypomniał mi się złoty pociąg pod górą Sobiesz i tysiące sztab złota w rdzewiejących wagonach…
Szef obejrzał go obojętnie i przyczepił do pęczka.
– Ładne doświadczenie – powiedział.
Przyszły już do siebie. Na dole silnie cuchnęło, wyciąg nie był w stanie oczyścić piwniczki z wszystkich oparów eteru.
– Chodźmy na górę, bo głowy nas rozbolą – poleciła Stasia.
Z ulgą wyszliśmy na powietrze. Łapałem dłuższą chwilę oddech.
– W czasie okupacji, gdy były problemy z wódką, ludzie tak właśnie się oszałamiali – powiedział Szef. – Szklanka herbaty, a do środka kilkanaście kropli eteru. Na pewno dobrze się czujecie?
– Zupełnie dobrze – powiedziała Kasia. – Nic nam nie będzie.
– Mimo wszystko chyba powinnyście zwymiotować te paskudztwa -
poradziłem im życzliwie.
Stasia uśmiechnęła się.
– Wymiotować eliksirem życia? Chyba zwariowałeś. Będziemy na dniach likwidowały ten sklepik. Może coś was interesuje?
Szef wzruszył ramionami.
– Chyba nic szczególnie…
Kasia pochyliła się nad gablotką i wyjęła ze środka dwa złote zegarki firmy Patek. Oba ozdobione były herbem Leliwa. Przypomniał mi się wrak zegarka kupiony od Admana na Araracie. Miał sobie potrącić z okupu, a tymczasem nie dostał za nas ani grosza. Zawstydziłem się. Postanowiłem wpłacić sto dolarów na rzecz jakiejś kurdyjskiej organizacji i choć w ten sposób uregulować ten dług.
– Weźcie na pamiątkę – powiedziała. – Z tego co wiem, panu ten herb będzie pasował?
Szef uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Moja rodzina od dawna nie używa tytułów, ani herbu – powiedział. – Krew też się trochę wymieszała. Kto dziś pamięta o pochodzeniu…
– My w każdym razie nie zapominamy – uśmiechnęła się Stasia. – Zegarki są na chodzie i jeszcze przez całe dziesięciolecia będą wam służyły.
Szef uśmiechnął się i schował ręce za siebie.
– To byłby dla nas zaszczyt, ale to zbyt drogi prezent – powiedział.
– Weźcie – poprosiła Kasia. – Może kiedyś będziecie chcieli powspominać tę noc alchemików…
Wreszcie Szef z ociąganiem wyciągnął dłoń.
– Dziękuję – powiedział. – To bardzo ładny prezent.
Poszedłem w jego ślady. Pożegnaliśmy nasze urocze przeciwniczki i zasiedliśmy w samochodzie. Kupione kilka dni temu krzesło Storma umieściłem na tylnym siedzeniu.
– Zdrzemnij się – poradził Szef. – A ja będę prowadził.
Uśmiechnąłem się z wdzięcznością i usadowiwszy się wygodnie na tylnym siedzeniu odpłynąłem w ramiona Morfeusza. Gdy otworzyłem oczy, mijaliśmy właśnie centrum handlowe w Jankach. Byliśmy więc na przedmieściach Warszawy.
– No, trochę odżywam – powiedziałem. – Noc była męcząca… Postrzelone dziewczyny.
– Ale przydały by nam się takie współpracownice – uśmiechnął się. – Trzeba przyznać, że główki mają nie od parady. Księgę odszukały, rozszyfrowały całą zagadkę… Gdybym miał dwa wolne etaty w naszej komórce, to bez wahania… Zresztą nic trudnego. Odchodzę niedługo na emeryturę, ty pójdziesz na moje miejsce, a twoje się zwolni. Zatrudnisz Stasię, chyba jest starsza… Albo obie na pół etatu.
– Różnice wieku są niewielkie, trudno ocenić – uśmiechnąłem się.
– Nie wiem wprawdzie, jakie mają wykształcenie… ale nawet jeśli
historią sztuki interesują się tylko amatorsko, to nie szkodzi. Czasem
amator-hobbysta może znać daną epokę lepiej niż zawodowy historyk.
– Skoro miały własny antykwariacik, to musiały się choć trochę
orientować w cenach, rynku i innych detalach.
– Mogły wynajmować kogoś do pomocy – powiedział. – Jakiegoś emerytowanego fachowca. No, nieważne. Nieźle sobie poradziły z tym starym alchemicznym przepisem…
– Liznęły trochę chemii – uśmiechnąłem się. – Ale mnie ta dziedzina wiedzy też nie jest obca.
– A więc co właściwe nam pokazały? – Szef był wyraźnie zaciekawiony. – Jakoś pozłociły mój klucz…
– To bardzo proste – uśmiechnąłem się. – Byłbym w stanie powtórzyć ich doświadczenie. Faktycznie wygląda to trochę niesamowicie, ale łatwo da się wyjaśnić…
– Nie mędrkuj, tylko mów konkretnie – huknął.
– A więc bierzemy trochę chlorku złotawego. Jest on ładnego czerwonego koloru.