– To, jak przypuszczam, sole amalgmatu rtęciowo-złotego, wymieszane z kwasem siarkowym…
Stasia nie pozwoliła nam specjalnie długo podziwiać efektów, bo
przelała zawartość do wyczyszczonego w międzyczasie szybkowaru i postawiła na ogniu. Do menzurki na końcu chłodnicy znowu zaczęły skapywać żółte krople.
– Oddzielacie kwas od reszty substancji – domyślił się Szef.
– Zgadza się – twarz Kasi przyozdobił uśmiech.
Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Wstałem i zacząłem się przechadzać po piwnicy.
– Ach, ta młodzieńcza niecierpliwość – uśmiechnął się Szef.
Kasia zdjęła szybkowar z palnika i otworzyła pokrywę. Substancja
wewnątrz miała gęstość smoły i była ciemnoczerwonego koloru.
– Witrol – powiedziała z dumą.
– To znaczy? – brwi Szefa uniosły się do góry. – Duch materii czyli…
– Nasienie złota – dokończyła za niego Stasia.
– I teraz wystarczy to wysuszyć, by mieć kamień filozoficzny? -
zainteresowałem się.
Kasia westchnęła głęboko, chyba z ubolewaniem.
– Panie Tomaszu, czy nie należało przeprowadzić testu na inteligencję zanim go pan zatrudnił?
– Testował go mój przyjaciel, poeta, mistrz Nataniel – powiedział Szef. – Test wypadł pomyślnie, a nawet jeszcze lepiej.
– Poeci testują kandydatów na detektywów? – zdumiała się jej kuzynka. – To chyba ten regres cywilizacji, o którym ostatnio mówili w radio.
– Sam pomyśl – powiedział do mnie Szef. – Gdyby to był produkt finalny, to po co byłby im atanator?
– Faktycznie – mruknąłem zawstydzony.
Kasia z pudła wydobyła spore naczynie w kształcie kuli, zaopatrzone w gwintowany korek z wentylkiem.
– Jajo filozoficzne – uśmiechnął się Szef ze zrozumieniem. – Wytrzyma?
– Tak – uśmiechnęła się Kasia. – To szkło żaroodporne. A zatem umieszczamy wewnątrz nasienie złota, merkuriusz, likwor, srebro oraz – wyłowiła z pudła butlę z żelaza – Alkahest.
– Co zacz ten alkahest? – zaciekawiłem się.
– Azoth mędrców – wyjaśniła. – Uniwersalny rozpuszczalnik rozkładający i pochłaniający każdą materię.
– Sądząc po etykietce, stężony kwas azotowy – uzupełnił Szef.
Stasia wlała połowę zawartości butli do wnętrza jaja. Szkło w dolnej części zmętniało nieco pod wpływem kwasu, ale ona nie zrażając się tym zamieszała szklanym prętem zawartość kuli, po czym włożyła na miejsce korek i zakręciła go. Opuściła szklaną kulę do piecyka.
– Gotowe – powiedziała. – Teraz pozostaje czekać.
Podpaliła umieszczony u spodu palnik gazowy. Zamknęła pokrywę. Jak zauważyłem, w jedną ze ścian wbudowany został niewielki kawałek szkła żaroodpornego.
– Dzięki temu będzie można kontrolować proces przemiany – powiedziała Stasia widząc moje zaciekawienie. – Dawniej robiono to unosząc pokrywę pieca, co powodowało niepotrzebne wychłodzenie i groziło pęknięciem jaja.
– Czytałem kiedyś taki horror, w którym włamano się do pracowni wampira – alchemika i rozbito taki właśnie piecyk. Wtedy tam, gdzie chlapnęły wyciekające z niego substancje, porastały podłogę niewielkie diamenty… – zauważyłem.
– On chyba źle się czuje – zwróciła się Kasia do Pana Samochodzika.
Szef popatrzył na mnie pobłażliwie.
– Powinieneś, Pawle, umieć odróżnić fikcję literacką od rzeczywistości – powiedział z delikatną przyganą w głosie.
– Szefie, to chyba pan i te dwie młode damy nie potraficie odróżnić
rzeczywistości od fikcji – powiedziałem poważnie. – Sądziliśmy wcześniej, że odtworzenie eksperymentów Sędziwoja ma na celu rekonstrukcję dawnych technologii chemicznych, a tymczasem od kilku godzin znajdujemy się w średniowieczu. Kamień filozoficzny sobie produkujemy…
– Zanadto to przeżywasz – powiedziała Kasia przeciągając się leniwie. – Zresztą nie należy się dziwić…
– Próbowałyście nawiązać kontakt z zachodnimi towarzystwami
alchemicznymi?
– A jakże – uśmiechnęła się Stasia. – Alkahest we Francji, Neptunea we Włoszech… Straszne palanty. Głównie zajmują się wznoszeniem toastów na cześć Paracelsusa i Villanovy. Czczą złoto jak bałwochwalcy opisani w Księdze Wyjścia. Żaden z nich nie stał w życiu przy atanatorze.
Piecyk powoli rozpalał się do czerwoności. Nabrał ciemnowiśniowej barwy.
– Nie za gorąco? – zapytałem z niepokojem.
– Nie przypali się – uśmiechnęła się. – Wyższa temperatura przyspieszy nieco reakcję.
– Przyspieszy?
– Dla uzyskania właściwego efektu teoretycznie należy podgrzewać
zawartość na minimalnym ogniu przez kilkanaście dni, a według innych
autorytetów nawet i tygodni. My jednak wyznajemy pogląd Abrahama von Helsinga, że wystarczy czas od zmroku do świtu.
– Von Helsing zajmował się alchemią? – zdumiał się Szef. – Myślałem, że interesował się tylko wampirami.
– Dłubał trochę przy tym – uśmiechnęła się Kasia. – Choć oczywiście bardziej interesowały go przypadki ludzi, którzy nie umarli. Szukał nieśmiertelnych z zaciekłością godną lepszej sprawy. To był kompletny świr, znacznie większy niż opisuje go literatura. Ale trzeba przyznać, że wykazał się sporą przedsiębiorczością. Ponad dwadzieścia razy wyprawiał się do Rumunii i na południe Francji, by szukać nieśmiertelnych w kryptach zamków owianych legendami…
– Nieśmiertelnych? – zdumiałem się.
– Wampirów. Wierzył, że istoty odżywiające się ludzką krwią żyją wiecznie. Trochę się oczywiście mylił. Życie wieczne, no może nie wieczne, ale bardzo długie, można uzyskać pijąc złoto, czy też raczej sproszkowany kamień filozoficzny rozpuszczony w merkuriuszu…
Stasia pochyliła się nad wziernikiem i poświeciła do środka latarką, aby zobaczyć, jak przebiega proces.
– Chyba mamy królestwo Merkurego – powiedziała.
– Szare z dodatkiem czerwonego i zielonego? – Kasia przymknęła oczy, jakby chciała coś sobie przypomnieć.
– Tak.
– Teraz powinno pozielenieć.
Popatrzyła na nas z roztargnieniem.
– O czym to ja?…
– Wyprawy von Helsinga – przypomniałem.
– Ach tak. W swoich pamiętnikach wydanych pod koniec życia wspomina, że w Rumunii spotkał człowieka, który zażywszy w młodości eliksiru życia dożył wieku stu trzydziestu lat. Gdy skończyło się działanie preparatu w ciągu kilku tygodni obrócił się w zgrzybiałego starca. Sporo tego typu opowieści krążyło po Europie. Ich ślady znajdujemy w co trzeciej bajce lub legendzie. Zresztą mit nieśmiertelności jest dużo starszy. Weźmy choćby opowieść o Gilgameszu z Uruk, zapisaną przez starożytnych Sumerów.
– Całość jest ciemno zielona z czarnymi plamkami – zameldowała Stasia znad aparatury.
– To tak zwana głowa wrony – powiedziała Kasia. – Na razie wszystko idzie jak po maśle – zaraz odpukała w kawałek brzozowego polana poniewierającego się na stole.
– Czarne – zameldowała jej kuzynka.
– Czyli królestwo Saturna. Teraz masa umiera. Zabiliśmy nasienie złota.
– Nie rozumiem – westchnął Szef. – Inna sprawa, że traktaty alchemiczne pisane są takim językiem, aby były całkowicie niezrozumiałe.
– Masa w jaju musi umrzeć, aby następnie się odrodzić – powiedziała Kasia. – Nasienie złota musi osiągnąć wyższy stan istnienia – czerwoną tynkturę.
Poczułem zmęczenie. Popatrzyłem na zegarek. Było już po północy. Stasia zauważyła mój gest.
– Sądzę, że zdążymy do rana – powiedziała. – Jesień i zima są
najlepszymi porami roku na takie zabawy.
– Czy wschód słońca ma jakieś szczególne znaczenie? – zagadnąłem. – Czy też jest to tylko jakiś taki zabobon?
Mrugnęła do mnie.
– Trudno powiedzieć – uśmiechnęła się – Ale lepiej niczego nie zaniedbać. Może ma to znaczenie, a może i nie…
– Masa brązowieje – zameldowała Stasia.
– Cóż to za królestwo? – zapytałem złośliwie.
– Królestwo Jowisza – powiedziała Kasia poważnie. – Czy pojawiły się pary?
Jej kuzynka oświetliła dokładnie jajo.
– Tak. Skraplają się w górnej części naczynia i opadają na dół.
– Ciągle na dobrej drodze – uśmiechnęła się.
– Jeśli panie pozwolą trochę się zdrzemnę – Szef wygodniej zapadł w fotel. – Ale proszę mnie obudzić, jeśli coś się stanie.