– Zapewne archiwum przejęła SDRP, a teraz są w SLD – błysnąłem pomysłem.
– Wolisz chodzić po antykwariatach, czy wydeptywać czerwone dywany? – zagadnął Szef.
– Po antykwariatach. Sądzi pan, że nadal mają czerwone dywany?
– Sprawdzę – uśmiechnął się.
Do wieczora chodziłem po antykwariatach. Wszędzie pokazywałem kserokopie rysunków mebli Storma. Wszędzie żegnano mnie bezradnym rozłożeniem ramion. Zapadł zmierzch i chyba zanosiło się na deszcz, gdy wracając do hotelu w ciemnym zaułku koło Rynku Starego Miasta spostrzegłem witrynę jeszcze jednego sklepiku z antykami. Wszedłem. Dzwonek nad drzwiami brzęknął cicho, musiał być pęknięty, bo jego dźwięk zabrzmiał fałszywie. Z zaplecza wyłoniła się panna Kasia i obrzuciwszy mnie obojętnym spojrzeniem stanęła za ladą.
– Czym mogę służyć? – zapytała, uśmiechając się do jakichś swoich myśli.
– Szukam takich mebli – położyłem przed nią ksero.
Popatrzyła na nie obojętnie, a potem uśmiechnęła się kącikiem ust. Na jednym policzku miała delikatną bliznę.
– No cóż – powiedziała. – Chyba mogę coś dla pana zrobić.
Znikła na zapleczu; po chwili wróciła z krzesłem. Już pierwszy rzut oka pozwolił mi stwierdzić, że należy do kompletu.
– Ładne krzesło. – zachęciła. – Wyścielane włosiem, angielskie sprężyny, pokryte prawdziwą kozią skórą, oryginalna tapicerka i okucia…
– Ile kosztuje? – zaciekawiłem się.
– Czterysta złotych – uśmiechnęła się.
– Honorujcie karty płatnicze?
– Oczywiście.
Zapłaciłem. Zawinęła mi nabytek w papier i opakowała sznurkiem. Wracałem do hotelu jak uskrzydlony. Gdy wszedłem do pokoju, Szef siedział przy stoliku i skrobał coś w zadumie na kartce.
– No i co zdziałałeś?
– Wypatrzyłem, gdzie rezydują nasze przeciwniczki i kupiłem krzesło Storma – pochwaliłem się.
– Gratuluję. A jak inne meble?
– Żadnych śladów.
– Pokaż to krzesło – uśmiechnął się.
Postawiłem je na podłodze i odmotałem.
– Wygląda identycznie.
– Ma od spodu wypalony znak firmowy Kwiatkowskiego – zauważyłem. Zresztą pewnie by mnie nie oszukały.
Szef, który właśnie zabrał się za wyciąganie gwoździków mocujących skórzane pokrycie siedzenia, znieruchomiał na chwilę.
– Kupiłeś to u nich? – zapytał.
– Tak. Nasze drogie przeciwniczki mają mały antykwariacik koło Rynku.
Usiadł i westchnął ciężko, a potem podał mi kombinerki.
– Wiesz co, Pawle. Czasami twoja głupota mnie po prostu przeraża.
– Co zrobiłem źle? – zdenerwowałem się.
– Nic, nic. Wyciągaj gwoździki dalej. I jednocześnie ruszaj trochę głową. Może wymyślisz coś sensownego.
Myślałem i wyciągałem, aż doszedłem do końca. Podniosłem skórę. Włosie przestębnowano mocną nicią. Trochę się sfilcowało przez te wszystkie lata. Pod spodem były solidne angielskie sprężyny, a pomiędzy nimi leżały dwie stalowe rurki. Uniosłem pierwszą z nich i popatrzyłem przez środek. Była pusta. Druga tak samo.
– A teraz zgadnij, skąd wzięły unikatowy traktat Sędziwoja? – głos Szefa ociekał słodyczą.
– Sprzedała mi wybebeszone krzesło – jęknąłem.
– Właśnie. Sądzę, że to było tak. Trafiły na krzesło, zdjęły tapicerkę, znalazły jakieś dwa, zwróć uwagę że rurki były dwie, dokumenty lub starodruki. A teraz szukają reszty mebli. Przypomina mi się książka Ilfa i Pietrowa "Dwanaście Krzeseł". Tam był komplecik krzesełek, dwanaście sztuk, a w jednym z nich miał być ukryty skarb. A bohaterowie szukali poszczególnych egzemplarzy po całej Rosji… Z tym, że w naszym przypadku wszystkie meble mogą kryć w sobie jakieś skrytki.
Zabrałem się za mocowanie na miejsce obicia.
– Dziewczęta są sprytne – powiedział Szef w zadumie zapalając papierosa. – Szkoda, że grają po niewłaściwej stronie… Gdybyśmy mieli więcej funduszy, można by zaproponować im etat u nas.
– Fakt, że przypadkowo kupiły sobie krzesło kryjące wewnątrz bezcenny rękopis, sam w sobie nie jest jeszcze wyznacznikiem ich geniuszu – mruknąłem wciskając na miejsce ostatni gwoździk.
– To prawda. Ale nie zapominaj, że umiały świetnie wykorzystać nasze znalezisko. Poszliśmy lochem, znaleźliśmy nieboszczyka w kryjówce, poszliśmy dalej, a tam były skarby. Zlekceważyliśmy cenny trop. I teraz możemy sobie pluć w brodę.
– Co gorsza nie wiemy, czy te dwie miłe damy nie prują właśnie na zapleczu swojego antykwariatu kolejnego krzesełka.
– Czy dałoby się to jakoś zbadać? – zainteresował się.
– Mógłbym założyć im podgląd – zaproponowałem. – Antykwariat dzieli od nas nie więcej niż jakieś trzysta metrów. Zaczepię im na przeciwległym budynku miniaturową kamerę wyposażoną w niewielki nadajnik. Odbiornik umieścimy tutaj i podłączymy choćby do telewizora…
Szef przeciągnął się, aż mu w stawach zaskrzypiało.
– I ile to będzie kosztowało? – zapytał znienacka.
– Jakieś półtora tysiąca za nadajnik. Odbiornik powinien być tańszy. Kamerka kosztuje zaledwie dwieście złotych, choć nie jestem pewien, czy można podczepić ją bezpośrednio…
– Wystarczy – westchnął Szef. – Doceniam potęgę współczesnej techniki, ale ciągle koszta są trochę zbyt wysokie.
– Trzeba będzie rozwiązać ten problem prościej. I taniej.
– To znaczy? – uniósł brwi.
– Umieścimy na dachu naszego obserwatora – uśmiechnąłem się. – Żywego.
– Jeśli wejdziesz na dach i będziesz patrzył z góry, to zdejmie cię policja – westchnął Szef. – Obcowanie z Michaiłem podczas poszukiwań rubinowej tiary naruszyło chyba równowagę tej części twojego mózgu, która odpowiada za racjonalne myślenie.
– Przebiorę się za kominiarza!
– I tak cię zdejmą. A wtedy stwierdzą, że nie masz legitymacji i nie należysz do cechu. I będą problemy. To tak, jakbyś się ubrał w policyjny mundur. Są na to odpowiednie paragrafy. Zresztą, właściwie sam się teraz zastanawiam, czy obserwacja sklepu ma sens. Przecież nie mamy żadnych podstaw, by podejrzewać, że dziewczęta są na tropie reszty mebelków…
– Ciekaw jestem, co mogło być w tej drugiej rurce.
– Może kiedyś się dowiemy – uśmiechnął się. – Na razie trzeba będzie wystosować pismo do wszystkich instytucji tego uroczego miasta.
– Pismo?
– Tak, w imieniu naszego Ministerstwa zwrócimy się z prośbą o wydanie wszystkich mebli, jeśli takowe znajdują się w ich posiadaniu.
– Do jakich urzędów chce pan je skierować? – zdziwiłem się.
– Urząd miasta, urzędy dzielnic, partie polityczne, szpitale, może jeszcze szkoły. Wszędzie, gdzie pracowali ludzie należący do partii, mogły trafić okruchy jej łupów.
– To będzie grubo ponad setka listów.
– Więcej, zejdź do recepcji i weź od nich książkę telefoniczną. Napiszemy jutro w muzeum na komputerze i odbijemy na ksero, ale jak będziemy mieli zaadresowane koperty to łatwiej pójdzie rozsyłanie.
Z nesesera wyjął ryzę kopert. Zdziwiłem się. Nawet takie rzeczy przewidział. Chcąc nie chcąc, zabrałem się za adresowanie. Do północy się wyrobiłem.