– Słucham?
Na podjeździe zatrzymał się drugi wóz, prowadzony przez Ricka Pecka. Obok niego siedziała Kimberly Green. Gibbs pobladł. Spojrzał na Myrona.
– Zawarliśmy umowę! – powiedział.
– Powiedziałem, że po odkryciu tej powieści miał pan dwa wyjścia. Pamięta pan?
– Nie jestem w nastroju…
– Uciec albo wyznać prawdę.
Maska spokoju Gibbsa opadła i po raz pierwszy Myron zobaczył na jego twarzy gniew.
– Nie wspomniałem o trzecim. O wyjściu, które wymienił pan, kiedy się poznaliśmy. Mógł pan powiedzieć oskarżycielom, że porywacz Siej Ziarno jest naśladowcą. Że przeczytał tę powieść. Mogłoby to panu pomóc. Nieco ostudzić emocje.
– Nie mogłem tego zrobić.
– Bo to doprowadziłoby FBI do pańskiego ojca?
– Tak.
– Ale pan nie wiedział, że to on ją napisał. Prawda? Nie miał pojęcia o jej istnieniu. Zapamiętałem to z naszej pierwszej rozmowy. To samo powiedział pan w telewizji. Stwierdził pan, iż nie miał pojęcia, że ojciec jest jej autorem.
– Zgadza się – potwierdził Gibbs, znów z maską spokoju na twarzy. – Ale, czy ja wiem, może podświadomie coś podejrzewałem. Nie umiem tego wyjaśnić.
– Dobre – powiedział Myron.
– Diablo dobre – zawtórował Win.
– Szkopuł w tym, że pan nie mógł się przyznać do jej przeczytania. Bo gdyby się pan przyznał, okazałby się pan plagiatorem. I wszystkie wielkie plany, wszystkie zabiegi, by odzyskać dobre imię, poszłyby na marne. Byłby pan skończony.
– Już o tym mówiliśmy.
– Nie, Stan. W każdym razie nie o tym aspekcie sprawy.
Myron wyjął torebkę na dowody. Była w niej kartka papieru.
Gibbs zacisnął szczęki.
– Wie pan, co to jest? – spytał Myron.
Gibbs nie odpowiedział.
– Znalazłem ją w mieszkaniu Meliny Garston. Napisano na niej: „Z wyrazami miłości, Tata”.
– No i?
Gibbs przełknął ślinę.
– Od samego początku ta kartka nie dawała mi spokoju. A przede wszystkim słowo „tata”.
– Nie rozumiem…
– Dobrze pan rozumie, Stan. Bratowa Meliny mówi o George’u Garstonie „papa”. On sam w rozmowie ze mną nazwał siebie „papą”. Czemu miałby podpisać się „tata”?
– To o niczym nie świadczy.
– Może tak, może nie. Nie dawało mi spokoju jeszcze jedno: kto podpisuje się na górze złożonej kartki? Ludzie zwykle podpisują życzenia na dole, prawda? Ale to nie była kartka z życzeniami, tylko kartka papieru złożona na pół. W tym rzecz. Na dodatek z ząbkami z lewej strony. Widzi je pan? Tak jakby ją skądś wydarto.
Win podał Myronowi powieść, którą przysłano Kimberly Green. Myron otworzył książkę i przyłożył do niej kartkę.
– Na przykład, z książki.
Kartka pasowała jak ulał.
– To dedykacja pańskiego ojca. Dla pana. Sprzed lat. Od początku wiedział pan o tej powieści.
– Niczego nie udowodnicie.
– No wie pan, Stan. Grafolog nie będzie miał z tym najmniejszych trudności. To nie Leksowie znaleźli tę książkę, tylko Melina Garston. Poprosił pan ją, żeby skłamała w sądzie. Zrobiła to. Ale potem nabrała podejrzeń. Przeszukała więc dom i znalazła powieść. To ona przesłała ją Kimberly Green.
– Nie macie dowodu…
– Wysłała ją anonimowo, bo wciąż jej na panu zależało. Wyrwała dedykację, tak żeby nikt, zwłaszcza pan, nie odkrył, kto ją przesłał. Miał pan masę wrogów. Takich jak Susan Lex. I federalni. Pewnie liczyła, że przynajmniej na jakiś czas uzna pan, że to ich robota. Ale pan od razu wiedział, kto to zrobił. Nie przewidziała tego. Ani pańskiej reakcji.
Gibbs zacisnął dłonie w pięści. Zadygotał.
– Do artykułu potrzebował pan wypowiedzi rodzin ofiar, ale ich bliscy nie chcieli z panem rozmawiać. Skończyło się na tym, że czerpał pan bardziej z książki niż z rzeczywistości. Federalni myśleli, że chce pan ich zwieść. Mylili się. Być może ojciec wyznał panu, że jest mordercą, ale nic ponadto. Może prawda nie była zbyt ciekawa, więc musiał ją pan ubarwić. Może z braku pisarskiej weny uznał pan, że cytaty z tej książki nadadzą się, jak znalazł. Nie wiem. W każdym razie popełnił pan plagiat. A jedyną osobą, która mogła pana powiązać z tą powieścią, była Melina Garston. Dlatego ją pan zabił.
– Nie dowiedziecie mi tego!
– FBI przekopie tę sprawę. Pomogą też Leksowie. Pomożemy ja i Win. Znajdziemy dość dowodów. W każdym razie ława przysięgłych i świat usłyszą, co pan zrobił. I znienawidzą na tyle, żeby pana skazać.
– Ty skurwysynu!
Gibbs zamierzył się pięścią na Myrona, ale w tej samej chwili zwalił się na ziemię, bo Win skosił go od niechcenia płynnym ruchem nogi i, wskazując go palcem, parsknął śmiechem. Wszystko to widzieli synowie dziennikarza.
Kimberly Green i Rick Peck wysiedli z samochodu. Myron dał im znak, żeby zaczekali, ale agentka FBI potrząsnęła głową. Zakuli Gibbsa w kajdanki i odprowadzili. Jego synowie wciąż patrzyli. Myron pomyślał o Melinie Garston i swoim cichym ślubowaniu. A potem wrócił z Winem do samochodu.
– Cały czas miałeś zamiar oddać go policji – rzekł Win.
– Tak. Najpierw jednak musiałem go skłonić do oddania szpiku.
– A kiedy się upewniłeś, że Jeremy wyzdrowiał…
– Powiedziałem o wszystkim Green.
Win zapalił silnik.
– Dowody są marginalne. Dobry adwokat przekłuje je jak balon.
– To już nie mój problem – odparł Myron.
– Puściłbyś go wolno?
– Ja tak. Ale ojciec Meliny mu nie podaruje. Ma duże wpływy.
– Odradziłeś mu branie prawa we własne ręce.
Myron wzruszył ramionami.
– Nikt nie liczy się z moim zdaniem.
– Prawda.
Win ruszył.
– Zastanawiam się – rzekł Myron.
– Nad czym?
– Kto naprawdę był seryjnym zabójcą? Ojciec Stana? Czy może on sam?
– Wątpię, czy się kiedykolwiek dowiemy.
– Pewnie nie.
– Nieważne – powiedział Win. – Skażą go za zabójstwo Meliny Garston.
– Chyba tak. – Myron zmarszczył brwi. – Nieważne? – powtórzył.
Win wzruszył ramionami.
– A więc to koniec, przyjacielu? – spytał.
Noga Myrona wykonała nerwowy taniec. Powstrzymał ją.
– Jeremy – rzekł.
– Aha. Powiesz mu?
Myron wyjrzał przez szybę. Nie zobaczył nic.
– W myśl credo Wina odpowiedź brzmiałaby: tak.
– A w myśl credo Myrona?
– Nie wiem, czy bardzo się różnią.
Jeremy grał w koszykówkę w klubie młodzieżowym. Myron wszedł na rozchwierutaną, trzęsącą się przy każdym kroku trybunę i usiadł. Chłopiec był nadal blady. Chudszy, niż go zapamiętał z poprzedniego spotkania, ale w ciągu kilku zeszłych miesięcy bardzo wystrzelił w górę. Na myśl o tym, jak szybko rozwija się jego młody organizm, Myronowi mocniej zabiło serce.
Przez jakiś czas tylko obserwował parkiet, starając się obiektywnie ocenić grę syna. Na pierwszy rzut oka było widać, że Jeremy ma duże możliwości, lecz czeka go wiele pracy. Żaden problem. Był młody. A młodzi łatwo nadrabiają zaniedbania.
Patrzył na trening z szeroko otwartymi oczami, ale ściskało go w żołądku. Gdy pomyślał, z czym tu przyszedł, znów przygniotła go i wchłonęła potężna fala uczucia.
Jeremy spostrzegł go i uśmiechnął się. Jego uśmiech podzielił mu serce na dwie równe połowy. Pogubił się, stracił orientację. Przypomniał sobie, co powiedział mu Win o prawdziwym ojcu i słowa Esperanzy. Pomyślał o Gregu i Emily. Może powinien porozmawiać z własnym ojcem, powiedzieć mu, że jego pytanie nie było hipotetyczne, że bomba naprawdę spadła, i poprosić o pomoc.
Jeremy nie przerwał gry, ale Myron czuł, że jego obecność go rozprasza. Chłopiec raz po raz zerkał ukradkiem w stronę trybun. Zaczął grać ostrzej, przyśpieszył. Myron zachowywał się kiedyś tak samo. Pragnął imponować. Motywowało go to równie mocno, jak chęć wygranej. Płytkie uczucie, ale co zrobić.
Po przerobieniu jeszcze kilku zagrywek trener ustawił graczy w szeregu pod koszem. Zakończyli trening tak zwanymi samobójstwami, czyli seriami zabójczych sprintów, przerywanych skłonami i dotykaniem linii na parkiecie. Myron tęsknił za wieloma rzeczami związanymi z koszykówką. Ale „samobójstwa” do nich nie należały.
Dziesięć minut później trener zebrał podopiecznych, z których większość wciąż starała się złapać oddech, podał im plan treningów do końca tygodnia i głośno klasnął w dłonie na znak, że są wolni. Najliczniejsza grupa chłopców skierowała się do wyjścia, zakładając plecaki. Kilku udało się do szatni. Jeremy podszedł wolno do Myrona.
– Cześć – powiedział.
– Cześć.
Z włosów chłopca kapał pot, twarz miał wilgotną, zaczerwienioną z wysiłku.
– Wezmę prysznic. Zaczeka pan? – spytał.
– Pewnie.
– Fajnie, zaraz wrócę.
Sala opustoszała. Myron wstał i podniósł zabłąkaną piłkę. Jego palce natychmiast odnalazły rowki. Strzelił kilka razy, obserwując taniec siatki po wpadnięciu piłki. Uśmiechnął się i usiadł z piłką w ręku. Na boisko wszedł woźny i zaczął po nim sunąć jak maszyna do wyrównania tafli lodowiska. Zabrzęczały klucze. Ktoś zgasił górne światła. Niedługo potem powrócił Jeremy. Włosy wciąż miał mokre. Na ramieniu plecak.
„Akcja!” – jakby powiedział Win.
Myron mocniej ścisnął piłkę.
– Usiądź – powiedział. – Musimy porozmawiać.
Twarz chłopca była spokojna. Jeremy zsunął plecak z ramienia i usiadł. Myron przećwiczył tę scenę. Obejrzał ją ze wszystkich stron, rozważył wszystkie plusy i minusy. Podjął decyzję, rozmyślił się i zdecydował ponownie. Innymi słowy, jak to ujął Win, mocno się skatował.
Niemniej utwierdził się w uniwersalnej prawdzie, że kłamstwa są jak wzbierające wrzody. Możesz odsuwać je od siebie. Możesz zamykać je w skrzyniach i zakopywać w ziemi. W końcu jednak przeżerają wieka trumien. Wygrzebują się z grobów. Mogą spać całymi latami. Ale zawsze się budzą. Wypoczęte, mocniejsze, jeszcze bardziej podstępne i zdradliwe.
Kłamstwa zabijają.
– Trudno ci będzie to zrozumieć… – Myron urwał, bo wypełniona banałami w rodzaju: „To niczyja wina”, „Dorośli też robią błędy”, „To nie znaczy, że rodzice cię mniej kochają”, przemowa, którą przygotował, zabrzmiała bardzo sztucznie. Protekcjonalnie, głupio i…