Godzinę wcześniej, nim jego świat rozpękł się niczym dojrzały pomidor pod obcasem szpilki, Myron ugryzł świeży pasztecik o smaku podejrzanie zbliżonym do kostki zapachowej z pisuaru.
– No i? – spytała matka.
Po pyrrusowym zwycięstwie nad własnym gardłem zdołał przełknąć kęs.
– Niczego sobie – odparł.
Pokręciła głową z dezaprobatą.
– O co chodzi?
– Że też ja, prawniczka, nie nauczyłam cię lepiej łgać.
– Starałaś się, jak mogłaś.
Wzruszyła ramionami i machnęła ręką na „pasztecik”.
– Piekłam pierwszy raz w życiu, bube. Powiedz prawdę.
– Smakuje jak kostka pisuarowa.
– Jak co?
– Kostka z męskiej toalety. Z pisuaru. Wkładają je tam, żeby pachniały.
– I ty je jesz?
– Nie…
– Czy to dlatego twój ojciec spędza tyle czasu w toalecie? Chrupie kostki? A ja myślałam, że dokucza mu prostata.
– Żartowałem, mamo.
Uśmiechnęła się niebieskimi oczami ze śladami czerwieni, której nie usuwają krople do oczu, czerwieni, której nabywa się, często gęsto płacząc. Zwykle miała dystans do swojej roli. Popłakiwanie nie było w jej stylu.
– Ja też, filucie. Myślisz, że ty jeden w tej rodzinie masz poczucie humoru?
Myron nie odpowiedział. Spojrzał na „pasztecik”. Przez ponad trzydzieści lat, odkąd tu mieszkała, matka niczego nie upiekła – ani według przepisów, ani z głowy, ani nawet z ciast w proszku w rodzaju porannych rogalików firmy Pillsbury. Bez dokładnej instrukcji nie potrafiłaby nawet zagotować wody i nie skalała się gotowaniem, za to błyskawicznie wkładała do mikrofalówki podłą mrożoną pizzę, tańcząc palcami po programatorze tak żwawo jak Nurejew w Lincoln Center. Kuchnia w domu Bolitarów była głównie miejscem spotkań – rodzinną świetlicą, jak kto woli – a nie przybytkiem sztuki kulinarnej. Okrągły stół okupowała zastawa z czasopism, katalogów i tekturowych białych pojemników po chińskim jedzeniu na wynos. Na kuchence działo się mniej niż w filmach spółki Merchant-Ivory. A piekarnik był rekwizytem wyłącznie na pokaz jak Biblia na biurku polityka.
Stało się coś niedobrego.
W dużym pokoju, gdzie siedzieli – z pokrytą imitacją skóry białą, wysłużoną, składaną kanapą i turkusowym dywanem, kudłatym jak pokrowiec na deskę klozetową – Myron poczuł się niczym dorosły Greg Brady. Raz po raz zerkał przez okno na zatkniętą przed domem tablicę „Na sprzedaż” jakby to był statek kosmiczny, z którego zaraz wyjdzie jakiś obcy złowrogi stwór.
– Gdzie tata? – spytał.
Matka skinęła z rezygnacją ręką w stronę drzwi.
– Jest w piwnicy.
– W moim pokoju?
– W twoim dawnym pokoju. Wyprowadziłeś się, pamiętasz?
Rzeczywiście się wyprowadził, jako trzydziestoczteroletni nieopierzony młokos. Pediatrzy i psychologowie dziecięcy śliniliby się na taką gratkę i pogwizdywali z dezaprobatą, że marnotrawny syn tak długo nie opuszcza bezpiecznego kokonu rodzinnego, choć dawno temu powinien zmienić się w motyla. Ale Myron miał na to kontrargumenty. Mógł powołać się na kultywowaną w większości kultur tradycję zamieszkiwania dzieci pod jednym dachem z rodzicami i dziadkami i postawić tezę, iż w dobie rozpadu więzi rodzinnych taka filozofia pomogłaby ludziom zakorzenić się, a tym samym przyczynić do rozkwitu społeczeństwa. Gdyby takie rozumowanie kogoś nie przekonało, mógł dostarczyć innych. Miał ich milion.
Ale prawda była znacznie prostsza; lubił przebywać z mamą i tatą w domku na przedmieściach, nawet jeśli przyznanie się do takiej słabości było równie modne, jak słuchanie ośmiościeżkowych nagrań Air Supply.
– Co się dzieje? – spytał.
– Ojciec nie wie, że przyjechałeś. Spodziewa się ciebie za godzinę.
Zaskoczony Myron skinął głową.
– A co on robi w piwnicy?
– Kupił sobie komputer. I tam się nim bawi.
– Tata?
– Sam widzisz. Z człowieka, który bez instrukcji nie potrafi wkręcić żarówki, zamienia się raptem w Billa Gatesa. Cały czas siedzi w interesie.
– W Internecie, mamo.
– W czym?
– To się nazywa Internet.
– Myślałam, że interes. Kupno, sprzedaż, te rzeczy.
– Nie, Internet. Inaczej sieć.
Ellen Bolitar strzeliła palcami.
– O właśnie! Tak czy siak twój ojciec siedzi tam na okrągło i zakłada sieć czy co tam. Rozmawia z różnymi ludźmi. Tak twierdzi. Z zupełnie nieznanymi. Jak kiedyś przez krótkofalówkę, pamiętasz?
Myron pamiętał. Połowa lat siedemdziesiątych. Żydowscy tatusiowie z przedmieść ostrzegali się w drodze do delikatesów przed drogówką. Kawalkada cadillaców seville. „Przyjąłem, dzięki, kolego!”.
– To nie wszystko – ciągnęła. – Pisze pamiętniki. Człowiek, który bez pomocy podręcznika do stylistyki nie robi listy zakupów w spożywczym, raptem spisuje memuary jak jakiś wiceprezydent.
Sprzedawali dom. Myron wciąż nie mógł w to uwierzyć. Błądząc spojrzeniem po znanym na pamięć otoczeniu, zatrzymał wzrok na fotografiach biegnących wzdłuż schodów. Dokumenowały dojrzewanie jego rodziny przez pryzmat zmieniającej się mody – spódnic i baczków, to krótszych, to dłuższych, pseudohipisowskich falban, zamszaków, psychodelicznych wzorów, garniturów sportowych, spodni dzwonów, smokingów z żabotami w złym guście nawet w kasynach w Las Vegas – lat upływających z ramki na ramkę, jak ludzkie życie w dołujących reklamach towarzystw ubezpieczeniowych. Przyjrzał się swoim zdjęciom z czasów, gdy grał w koszykówkę – temu z szóstej klasy, na którym wykonywał rzut osobisty, temu z ósmej, na którym szarżował na kosz, temu ze szkoły średniej, na którym robił wsad – i kończącym rząd okładkom „Sports Illustrated” – dwóm z czasów gry w drużynie Uniwersytetu Duke’a i tej z nogą w gipsie, z biegnącym na wysokości jego zagipsowanego kolana pytaniem: CZY TO KONIEC KARIERY? (Wypisana w jego duszy wołami odpowiedź brzmiała: TAK!).
– Źle z nim? – spytał.
– Tego nie powiedziałam.
– I to mówi prawniczka? – Myron pokręcił głową.
– Daję zły przykład?
– Nic dziwnego, że przy takiej matce nie wyrosłem na polityka.
Splotła ręce na kolanach.
– Musimy porozmawiać – powiedziała tonem, który mu się nie spodobał. – Ale nie tutaj – dodała. – Przejdźmy się.
Skinął głową. Wstali, ale nim dotarli do drzwi, odezwała się jego komórka. Wydobył ją z szybkością, która zadziwiłaby szeryfa Wyatta Earpa. Odchrząknął i przyłożył słuchawką do ucha.
– RepSport MB – odezwał się gładkim zawodowym tonem. – Myron Bolitar, słucham.
– Przez telefon masz miły głos – powiedziała Esperanza. – Jak Billy Dee chowający dwa kolty czterdziestkipiątki.
Esperanza Diaz była jego długoletnią sekretarką, a obecnie partnerką w agencji sportowej RepSport MB (wiernym czytelnikom przypominam: M to Myron, B to Bolitar).
– Liczyłem na telefon od Lamara.
– Jeszcze nie zadzwonił?
– Nie.
Myron był niemal pewien, że zmarszczyła brwi.
– No, to leżymy i kwiczymy.
– Jakie leżymy i kwiczymy? Dostaliśmy małej zadyszki.
– Małej? Takiej jak Pavarotti na maratonie w Bostonie.
– Dobre!
– Dzięki.
Bejsbolista Lamar Richardson, wyśmienity lewy środkowy łapacz, zdobywca Złotej Rękawicy, stał się niedawno „wolnym elektronem”. Agenci szeptali te dwa słowa tak nabożnie, jak mufti szepcze: „Chwała Allahowi!”. Szukający nowego menedżera Lamar zawęził w końcu wybór do trzech agencji: dwóch potężnych, z biurami wielkości magazynów hurtowni, i wspomnianej już, małej jak pryszcz, ale gwarantującej osobiste kontakty RepSport MB. Rośnij, pryszczu!
Obserwując bacznie stojącą w drzwiach matkę, Myron przyłożył słuchawkę do drugiego ucha.
– Coś jeszcze? – spytał.
– Nie zgadniesz, kto zadzwonił.
– Elle i Claudia domagają się kolejnego rendez-vous we troje?
– U-u-u, blisko.
Esperanza nigdy nie mówiła mu niczego wprost. Przyjaciele zawsze urządzali mu teleturniej.
– Nie podpowiesz mi trochę?
– Jedna z twoich byłych kochanek.
Serce mu podskoczyło.
– Jessica.
Esperanza zabuczała.
– Nic z tego, nie ta zołza.
Zagadka. Miał za sobą tylko dwa dłuższe związki miłosne: trzynastoletni – z przerwami – z Jessicą (należący do przeszłości), a wcześniej… musiałby się cofnąć aż do…
– Emily Downing? – spytał.
– Dzyń, dzyń!
Serce przeszył mu jak sztylet obraz Emily. Siedziała z podwiniętymi nogami na zniszczonej kanapie w podziemiu akademika, w za dużej bluzie z liceum, w której ginęły co chwila jej rozgestykulowane dłonie, i uśmiechała się do niego po swojemu.
Zaschło mu w gardle.
– Czego chciała? – spytał.
– Nie wiem. Powiedziała tylko z taaakim przydechem, że musi z tobą porozmawiać. Zabrzmiało to bardzo dwuznacznie.
W ustach Emily wszystko brzmiało dwuznacznie.
– Jest dobra w łóżku? – spytała Esperanza.
Będąc nader atrakcyjną biseksualistką, w każdym widziała ewentualnego partnera do łóżka. Myron zastanawiał się, jak to jest mieć i rozważać tyle możliwości, uznał jednak – mądrze – że lepiej nie zagłębiać się w ten temat.
– A co dokładnie powiedziała?
– Nic konkretnego. Ale wyrzuciła z siebie wiązankę namiętnych zachęt: pilne, nóż na gardle, sprawa życia i śmierci itepe, itede.
– Nie chcę z nią rozmawiać.
– Tak myślałam. Potraktować ją wykrętami, jeśli znów zadzwoni?
– Bardzo proszę.
– No, to más tarde.
Kiedy się rozłączył, uderzył w niego jak niespodziewana fala o brzeg drugi obraz. Ostatni rok studiów w Duke. Emily, bardzo opanowana, rzuca bluzę na łóżko i wychodzi… Wkrótce potem poślubiła człowieka, który zrujnował mu życie.
„Oddychaj głęboko – przykazał sobie. – Wdech, wydech. Dobrze”.
– Wszystko w porządku? – zainteresowała się matka.
– Tak.
Z dezaprobatą pokręciła głową.
– Nie kłamię – zapewnił.
– Jasne, naturalnie, przecież ty zawsze sapiesz tak, jakbyś komuś gadał świństwa przez telefon. Jeśli nie chcesz nic powiedzieć własnej matce…
– Nie chcę.
– …która wychowała cię i…