Prowadził Gibbs. Greg siedział z przodu na fotelu pasażera, Myron z tyłu.
– Dokąd jedziemy? – spytał Myron.
– Do Bernardsville, w powiecie Morris.
Myron znał to miasteczko.
– Trzy lata temu umarła moja babka – wyjaśnił Gibbs. – Jeszcze nie sprzedaliśmy jej domu. Ojciec czasem w nim mieszka.
– A gdzie poza tym?
– W Waterbury, w Connecticut.
Greg spojrzał na Myrona. Starzec w blond peruce. Skojarzyli to sobie jednocześnie.
– Używa nazwiska Mostoni?
Gibbs skinął głową.
– Najczęściej. Prawdziwy Nathan Mostoni też jest pacjentem z Pine Hills. Tak właśnie nazywamy to ekskluzywne wariatkowo. To Mostoni wpadł na pomysł wykorzystania tożsamości osób skazanych na dożywotni pobyt w zakładzie, głównie do robienia przekrętów. Ojciec się z nim zaprzyjaźnił. Kiedy Nathan popadł w kompletny obłęd, ojciec przejął jego tożsamość.
Greg pokręcił głową i zacisnął dłonie w pięści.
– Powinien pan wydać drania! – powiedział.
– Kocha pan syna, panie Downing?
Greg posłał Gibbsowi spojrzenie, które przebiłoby tytan.
– A co ma piernik do wiatraka?! – spytał.
– Chciałby pan, żeby pański syn wydał kiedyś pana władzom?
– Niech pan mi nie wciska kitu. Gdybym był obłąkanym psychopatycznym maniakiem, to mój syn powinien wydać mnie władzom. A najlepiej strzelić mi w łeb. Skoro wiedział pan, że ojciec jest nienormalny, to przynajmniej powinien był pan zapewnić mu opiekę.
– Próbowaliśmy – odparł Gibbs. – Prawie całe dorosłe życie spędził w zakładach. Nic to nie pomogło. W końcu uciekł. Zadzwonił do mnie po ośmiu latach. Wyobrażacie sobie? Nie widziałem go osiem lat. A tu raptem dzwoni i mówi, że chciałby porozmawiać ze mną jako z reporterem. Jasno zaznaczył: z reporterem! Nie mogłem ujawnić źródła bez względu na to, co mi powie. Zmusił mnie, żebym to przyrzekł. W głowie miałem zupełny mętlik. Ale zgodziłem się. I wtedy opowiedział mi swoją historię. O wszystkim, co zrobił. Dusiłem się. Chciałem ze sobą skończyć. Chciałem umrzeć.
Greg przyłożył palce do ust. Gibbs skupił się na drodze. Myron wpatrzył się w szybę. Pomyślał o czterdziestojednoletnim ojcu trojga dzieci, o dwudziestoletniej studentce, o parze nowożeńców w wieku dwudziestu ośmiu i dwudziestu siedmiu lat. O krzyku Jeremy’ego przez telefon. I o Emily, która czekała w domu, a jej umysł wciąż siał ziarno, chore i sczerniałe.
Zjechali z drogi nr 78 i wiodącą na północ drogą 287 dotarli do plątaniny krętych ulic. Żadna nie była prosta. Bernardsville, miejscowość pełną przerobionych młynów, kamiennych domów i kół wodnych, zamieszkiwali właściciele starych fortun i bogatych prowincjonalnych rodów. Połacie zbrązowiałej trawy kołysały się martwo. Wszystko było tu jakby umyślnie postarzałe i równo zarośnięte.
– To ta ulica – oznajmił Gibbs.
Myron wyjrzał przez szybę. Miał sucho w ustach. W brzuchu mrowiło go i piekło. Opony jadącego kolejną krętą jak korkociąg ulicą chrzęściły na luźnym żwirze. Zalesione parcele przeplatały się z typowymi podmiejskimi trawnikami, a liczne neoklasyczne budynki o centralnym holu z jednopiętrowymi domami w stylu wiejskim, zestarzałymi jak mleko zostawione na kuchennym blacie. Żółta tablica ostrzegała, że w pobliżu bawią się dzieci, ale Myron nie dostrzegł żadnych.
Wjechali na wysuszony jak pieprz podjazd, porośnięty zielskiem sterczącym z popękanej ziemi. Myron opuścił szybę. Choć wszędzie było widać wypaloną słońcem trawę, w powietrzu unosił się miły do przesytu letni zapach lilii. Grały świerszcze. Kwitły polne kwiaty. Śladu zagrożenia.
W przodzie dojrzał wiejski dom z czarnymi okiennicami, odcinającymi się od białego drewnianego poszycia. Ze środka wylewało się światło, przez co dom tonął w silnej, miękkiej i dziwnie gościnnej poświacie. Ganek na froncie aż prosił się o bujaną kanapę i dzbanek z lemoniadą.
Gibbs zatrzymał się przed nim i zgasił silnik. Świerszcze ścichły. Myron niemal spodziewał się, że ktoś powie: „Jak cicho”, a ktoś inny doda: „Aha, za cicho”.
– Wejdę pierwszy – powiedział Gibbs.
Nie zaprotestowali. Greg wpatrywał się w okno domu, pewnie wyobrażając sobie najgorsze. Myron zaczął bezwiednie stukać nogą. Zdarzało mu się to często, gdy się denerwował. Stan sięgnął do klamki.
W tym momencie szybę od strony pasażera strzaskała kula.
Tuż po wybuchu szkła głowa Grega z nieprawdopodobną prędkością odskoczyła do tyłu i policzek Myrona ochlapała grudka gęstej krwi.
– Greg!
Nie było czasu. Górę wziął instynkt. Myron ściągnął Grega w dół, starając się skryć własną głowę. Krew. Mnóstwo krwi. Greg bardzo mocno krwawił, ale Myron nie wiedział skąd. Zadzwoniła następna kula i na głowę posypał się mu deszcz szklanych drzazg. Przytrzymywał Grega, próbując go osłonić, uchronić przed strzałami. Greg wodził bezładnie ręką po piersi i twarzy, szukając dziury po kuli. Krew wciąż płynęła… Z szyi. A może z obojczyka. Wszystko jedno. Zalewała mu oczy. Myron próbował ją zatamować. Starł lepką ciecz, wymacał palcem ranę i docisnął ją dłonią. Ale krew wypływała mu między palcami. Greg wpatrzył się w niego wielkimi oczami. Stan Gibbs zakrył głowę dłońmi, skulił się jak pasażer przymusowo lądującego samolotu i krzyknął niemal jak dziecko:
– Przestań! Tato!!!
Padł kolejny strzał. Znów posypały się odłamki szkła. Myron sięgnął do kieszeni i wyjął pistolet. Greg chwycił go za rękę i pociągnął w dół.
– Nie możesz go zabić – powiedział. W ustach miał krew. – Jeżeli zginie… to jedyna nadzieja Jeremy’ego.
Myron skinął głową, ale nie odłożył pistoletu. Z oddali dobiegł warkot helikoptera. A zaraz potem dźwięk syren. Nadjeżdżali federalni. Nic dziwnego. Na pewno ich śledzili. Przynajmniej z powietrza.
Oddech Grega stał się krótki i urywany. Oczy zaszły mu szarą mgłą.
– Trzeba coś zrobić, Stan – rzekł Myron.
– Niech pan się nie wychyla – odparł Gibbs, otworzył drzwiczki i krzyknął: – Tato!!!
Nie było odpowiedzi.
Gibbs wysiadł, podniósł ręce i stanął.
– Proszę cię! – zawołał. – Zaraz tu przyjadą. I cię zabiją!
Żadnej reakcji. Myron miał wrażenie, że w stojącym powietrzu wciąż słychać echo strzałów.
– Tato?!
Myron uniósł nieco głowę i zaryzykował zerknięcie. Zza węgła domu wyłonił się mężczyzna. Z ramienia ubranego w wojskowy drelich bojowy i buty Edwina Gibbsa zwieszał się pas z amunicją. Karabin trzymał lufą do ziemi. Myron rozpoznał go. Tak, to był Nathan Mostoni, ale wyglądał dwadzieścia lat młodziej. Głowę trzymał wysoko, podbródek miał uniesiony, plecy wyprostowane.
Z ust Grega dobył się bulgot. Zaczęły mu opadać powieki. Myron zerwał z niego koszulę i zatkał nią ranę.
– Greg, nie mdlej! – zawołał. – Greg! Nie mdlej!
Greg nie odpowiedział. Zamrugał oczami i zamknął je. Myron poczuł serce w gardle.
– Greg?!
Sięgnął do pulsu. Wyczuł go, choć nie był lekarzem. Wydał mu się słaby. Jasna cholera! No, nie! Stan Gibbs podszedł bliżej ojca.
– Proszę cię! Odłóż karabin, tato – powiedział.
Na podjazd wjechały wozy policyjne. Zapiszczały hamulce. Federalni wyskoczyli z samochodów i, chroniąc się za tarczami z drzwiczek, wycelowali broń. Zagubiony i spłoszony Edwin Gibbs wyglądał jak stworzony przez Frankensteina potwór, którego otoczyli rozjuszeni wieśniacy. Syn pośpieszył w jego stronę.
Powietrze zgęstniało jak melasa. Trudno było się poruszać, trudno oddychać. Myron niemal wyczuwał, jak rośnie napięcie policjantów, jak swędzą ich koniuszki palców spoczywające na chłodnych metalowych spustach. Na chwilę wypuścił Grega i krzyknął:
– Nie wolno wam go zastrzelić!
– Odłóż broń! Natychmiast! – wezwał przez megafon jeden z agentów.
– Nie strzelajcie! – krzyknął Myron.
Przez chwilę nic się nie działo. Czas wyciął starą sztuczkę, kiedy wszystko naraz przyśpiesza i zamiera. Na podjazd wjechało kolejne auto federalnych. A za nim zahamował z piskiem wóz telewizyjny. Stan szedł w stronę ojca.
– Jesteś otoczony! – zagrzmiał megafon. – Rzuć karabin, załóż ręce za głowę i klęknij!
Edwin Gibbs spojrzał w lewo, w prawo i uśmiechnął się. Myron zdrętwiał ze strachu. Gibbs uniósł karabin. Myron wytoczył się z samochodu.
– Nie! – krzyknął.
Stan Gibbs puścił się biegiem. Ojciec wpatrzył się w niego ze spokojem i wymierzył broń. Stan biegł dalej. Tym razem czas nie stanął, czekał na strzały. Ale strzałów nie było. Stan dopadł do ojca przed nimi. Edwin Gibbs zamknął oczy i pozwolił, by syn go pochwycił. Zwalili się na ziemię. Stan przykrył ojca ciałem, osłaniając go przed kulami.
– Nie strzelajcie! – zawołał z nutą histerii w głosie, znowu jak dziecko. – Nie zabijajcie go, proszę!
Edwin Gibbs leżał na plecach. Wypuszczony karabin upadł w trawę. Stan odepchnął go. Wciąż leżał na ojcu i go osłaniał. Pozostali w takiej pozycji aż do nadejścia agentów. Agenci delikatnie podnieśli Stana, przekręcili Edwina Gibbsa na brzuch i zakuli go w kajdanki. Całą scenę zarejestrowała kamera telewizyjna.
Myron wrócił do samochodu. Greg wciąż miał zamknięte oczy. Nie poruszał się. Do ich auta podbiegli dwaj agenci i wezwali przez radio karetkę. Myron nie mógł zrobić dla Grega nic więcej. Serce nadal miał w gardle. Spojrzał na wiejski dom, podbiegł do niego i nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Naparł na nie ramieniem. Ustąpiły. Wszedł do sieni.
– Jeremy? – zawołał.
Ale nie doczekał się odpowiedzi.