Литмир - Электронная Библиотека
A
A

4

Gdy w recepcji agencji RepSport MB otworzyły się drzwi windy, Wielka Cyndi wyciągnęła do niego ręce prawie tak grube jak marmurowe kolumny na Akropolu. Niewiele brakowało, a w mimowolnym odruchu samoobronnym odskoczyłby w bok, lecz odważnie stanął jak wryty i zamknął oczy. Wielka Cyndi zamknęła go w uścisku wilgotnym jak izolacja na poddaszu i oderwała od podłogi.

– Och, panie Bolitar! – zawołała.

Skrzywił się i jakoś to przeżył. W końcu odstawiła go na parkiet niczym porcelanową lalkę na półkę. Mająca metr dziewięćdziesiąt osiem wzrostu i ważąca sto trzydzieści pięć kilo Wielka Cyndi, alias Wielka Szefowa, zdobyła kiedyś wspólnie z Esperanzą, alias Pocahontas, tytuł interkontynentalnej mistrzyni wrestlingu w walkach parami. Włosy na jej kwadratowej głowie sterczały jak promienie Statuy Wolności na fatalnym haju, ubranie opinało ją jak osłona baleron, na twarzy miała więcej szminki niż obsada musicalu Koty, a wzrok groźny jak zapaśnicy sumo.

– I jak, wszystko w porządku? – zagadnął.

– Och, panie Bolitar!

Wielka Cyndi szykowała się chyba, by znów go uścisnąć, lecz coś ją powstrzymało, może śmiertelne przerażenie w jego oczach. Podniosła walizę, która w jej wielkiej jak klapa włazu łapie przypominała adapter Bambino. Była tak ogromna, tak olbrzymia, że wszystko wokół niej wyglądało jak dekoracja z kiepskiego filmu o potworach, a ona kroczyła przez miniaturowe Tokio, obalając linie wysokiego napięcia i oganiając się od buczących myśliwców.

W drzwiach swojego pokoju stanęła Esperanza. Splotła ręce i oparła się o framugę. Z lśniącymi czarnymi lokami opadającymi na czoło i tryskającą zdrowiem smagłą oliwkową cerą wciąż, mimo niedawnych ciężkich przejść, wyglądała przepięknie – jak Cyganka w fantazyjnej wiejskiej bluzce. Jednakże wokół jej oczu dostrzegł nowe zmarszczki, a w idealnej dotąd postawie lekkie przygarbienie. Po jej uwolnieniu chciał, żeby odpoczęła, ale wiedział, że się na to nie zgodzi. Esperanza Diaz kochała agencję RepSport MB. I chciała ją ocalić.

– Co się dzieje? – spytał.

– Wszystko jest w liście – odparła Wielka Cyndi.

– Jakim liście?

– Och, panie Bolitar! – zawołała znowu.

– Słucham.

Nie odpowiedziała. Z twarzą ukrytą w dłoniach zanurkowała do windy niczym do wigwamu, drzwi się zasunęły i zniknęła. Myron odczekał chwilę.

– Jak mam to rozumieć? – spytał.

– Wzięła urlop – odparła Esperanza.

– Dlaczego?

– Wielka Cyndi nie jest głupia, Myron.

– A czy ja coś mówię?

– Widzi, co się dzieje.

– To przejściowe kłopoty. Odkujemy się.

– Wtedy Wielka Cyndi wróci. Tymczasem zaproponowano jej dobrą pracę.

– W Skurze-i-Chóci?

Wielka Cyndi pracowała wieczorami jako bramkarka w barze sado-maso Skura-i-Chóć, pod wezwaniem: „Rań tych, których kochasz”. Czasem – tak przynajmniej słyszał – brała udział w spektaklach. W jakiej roli, nie miał pojęcia ani też odwagi, żeby ją spytać. Było to jeszcze jedno otchłanne tabu, które omijał z daleka.

– Nie. Wraca do WDW.

Gwoli wyjaśnienia niewprowadzonym w wolną amerykankę, WDW to skrót od Wspaniałe Damy Wrestlingu.

– Wielka Cyndi wraca na ring?

Esperanza skinęła głową.

– Na turnieje oldbojek.

– Co takiego?

– WDW chcą rozszerzyć ofertę. Zbadały rynek, zobaczyły, jakie zyski przynoszą turnieje golfowe oldbojek i…

Esperanza wzruszyła ramionami.

– Turnieje oldbojek wrestlingu?

– Raczej weteranek. Wielka Cyndi ma dopiero trzydzieści osiem lat. Ściągają mnóstwo dawnych ulubienic publiczności: Królową Kadafi, Ziutę Zimną Wojnę, Babkę Breżniewa, Glorię Garowniczkę, Czarną Wdowę…

– Czarnej Wdowy nie pamiętam.

– Jest sprzed naszych czasów. A nawet sprzed czasów naszych rodziców. Pewnie ma po siedemdziesiątce.

Myron powstrzymał się od zrobienia miny.

– I ludzie będą płacić za oglądanie siedemdziesięcioletniej zapaśniczki?

– Nikogo nie wolno dyskryminować z powodu wieku.

– Słusznie, przepraszam.

Myron przetarł oczy.

– Przy konkurencji ze strony Jerry’ego Springera i Ricki Lake zawodowe zapaśniczki walczą o przetrwanie. Muszą coś zrobić.

– I rozwiązaniem są walki weteranek?

– Liczą na sentyment dawnych fanów.

– Że przyjdą kibicować zawodniczkom z młodych lat?

– A ty nie poszedłeś dwa lata temu na koncert Steely’ego Dana?

– To co innego.

Esperanza wzruszyła ramionami.

– I one, i ta kapela najlepsze lata mają za sobą. Żerują na twojej nostalgii, a nie na tym, co widzisz i słyszysz.

Miała rację. Cokolwiek straszną, ale jednak.

– A co z tobą? – spytał.

– Co ze mną?

– Nie pragną powrotu Małej Pocahontas?

– Owszem.

– Kusiło cię?

– Co? Powrót na ring?

– Tak.

– Pewnie. Kiedy studiowałam prawo, cały czas w pocie czoła ćwiczyłam, żeby znów wbić kształtny tyłek w zamszowe bikini i obściskiwać starzejące się nimfy przed rozentuzjazmowaną tłuszczą z przyczep samochodowych. – Urwała. – To mimo wszystko trochę lepsze niż być agentką sportową.

– Ha, ha!

Myron podszedł do biurka Wielkiej Cyndi. Leżała tam koperta z jego nazwiskiem, wypisanym pomarańczową odblaskową kredką.

– Napisała to kredką? – spytał.

– Cieniem do powiek.

– Aha.

– Powiesz mi, co się stało?

– Nic.

– Chrzanisz. Masz taką minę, jakbyś przed chwilą usłyszał o rozpadzie Wham.

– Nie zaczynaj. Czasem, późno w nocy, wciąż nachodzą mnie zmory z przeszłości.

Esperanza przyglądała mu się kilka chwil dłużej.

– W związku z twoją miłością ze studiów?

– Poniekąd.

– Chryste Panie!

– O co chodzi?

– Jakby ci to powiedzieć, żeby cię nie urazić? Jeżeli chodzi o kobiety, to jesteś ciemny jak tabaka w rogu. Dowodem A i B w sprawie są Jessica i Emily.

– Nawet jej nie znasz.

– Wystarczy mi to, co wiem. Myślałam, że nie chcesz z nią rozmawiać.

– Nie chciałem. Dopadła mnie u rodziców.

– Po prostu tam przyjechała?

– Tak.

– Czego chciała?

Potrząsnął głową. Nie był gotów, żeby o tym mówić.

– Są jakieś wiadomości? – spytał.

– Nie tyle, ile byśmy chcieli.

– Win jest na górze?

– Chyba już pojechał do domu. – Esperanza wzięła płaszcz. – Ja też się zbieram.

– Dobranoc.

– Gdyby zadzwonił Lamar…

– To cię zawiadomię.

Włożyła płaszcz, strząsając z kołnierza lśniącą falę czarnych włosów. Myron wszedł do gabinetu i odbył kilka rozmów, głównie poszukując nowych klientów. Nie poszło mu za dobrze.

Kilka miesięcy temu śmierć przyjaciółki tak go zdołowała, że – by użyć skomplikowanego żargonu psychiatrycznego – odbiło mu. Nie drastycznie, nie załamał się nerwowo ani nie trafił na leczenie do zakładu. Po prostu uciekł na odludną karaibską wyspę z Terese Collins, piękną dziennikarką telewizyjną, której nie znał. Nie powiedział nikomu – Winowi, Esperanzie, mamie, tacie – dokąd jedzie ani kiedy wróci.

Jak to ujął Win, odbiło mu, ale w dobrym stylu.

Zanim zmuszono go do powrotu, klienci jego firmy rozpierzchli się w mroku nocy jak pomoce kuchenne podczas nalotu policji imigracyjnej. Niedawno on i Esperanza znów zaczęli działać, próbując wyrwać z letargu i ożywić zdychającą agencję RepSport MB. Nie było to łatwe zadanie. Przeciwnikami Myrona, mocno utykającego chrześcijanina, było w tym biznesie tuzin wygłodniałych lwów.

Biuro RepSport MB mieściło się w świetnym punkcie, na rogu Park Avenue i Czterdziestej Szóstej Ulicy, w budynku firmy Lock-Horne, należącym do rodziny Wina, z którym Myron dzielił kiedyś pokój w akademiku, a obecnie mieszkanie. Stojący w samym centrum wysokościowiec zapewniał nieledwie oszałamiający widok na panoramę Manhattanu. Myron pasł nią chwilę wzrok, po czym spojrzał w dół na śpieszące garnitury. Widok zaganianych ludzkich mrówek zawsze go przygnębiał, a w głowie rozbrzmiewał refren piosenki Franka Zappy I to wszystko?

Obrócił się do Ściany Klientów, tej ze zdjęciami sportowców reprezentowanych przez RepSport MB, usianej nimi tak rzadko jak łysina włosami po nieudanym przeszczepie. Pragnął, żeby znów mu zależało, ale – choć nie było to w porządku wobec Esperanzy – nie wkładał w to serca. Chciał wrócić do biznesu, pokochać MB, znów poczuć głód sukcesu, lecz mimo że bardzo się starał wzniecić w sobie dawny ogień, ten nie chciał się rozpalić.

Mniej więcej godzinę potem zadzwoniła Emily.

– Doktor Singh jutro nie przyjmuje – oznajmiła. – Ale możesz ją złapać podczas porannego obchodu.

– Gdzie?

– W Szpitalu Dziecięcym. Jest częścią Ośrodka Medycznego Columbia Presbyterian na Sto Sześćdziesiątej Siódmej Zachodniej. Dziewiąte piętro, po stronie południowej.

– O której?

– Obchód zaczyna się o ósmej.

– Dobrze.

– Wszystko w porządku, Myron? – spytała Emily po chwili.

– Chcę zobaczyć Jeremy’ego.

Zamilkła na kilka sekund.

– Jak już powiedziałam, nie mogę ci tego zabronić. Ale prześpij się z tym, dobrze?

– Chcę go tylko zobaczyć – rzekł. – Nic nie powiem. Przynajmniej na razie.

– Możemy o tym porozmawiać jutro?

– Oczywiście.

Znów się zawahała.

– Masz dostęp do sieci, Myron?

– Tak.

– Mamy prywatny AI.

– Co?

– Adres internetowy. Robię zdjęcia aparatem cyfrowym i umieszczam je na stronie. Dla moich rodziców. W zeszłym roku przenieśli się do Miami. Zaglądają na nią co tydzień. Żeby obejrzeć zdjęcia wnuków. Jeżeli chcesz zobaczyć, jak wygląda Jeremy…

– Jaki to adres?

Wklepał adres do komputera. Przed połączeniem się z nim odłożył słuchawkę. Obrazy wyłaniały się powoli. Zabębnił palcami w biurko. Na górze pojawił się napis: CZEŚĆ, BABCIU I DZIADZIU. Pomyślał o rodzicach, ale odgonił tę myśl.

Były cztery zdjęcia Jeremy’ego i Sary. Przełknął ślinę. Przesunął strzałkę na fotografię chłopca i kliknął myszą, powiększając jego twarz. Starał się oddychać równo. Dłuższy czas wpatrywał się w niego, nie rejestrując żadnych szczegółów. W końcu zdjęcie się rozmazało, na twarz Jeremy’ego nałożyło się jego własne odbicie i obrazy się połączyły, tworząc optyczne echo nie wiadomo czego.

8
{"b":"97824","o":1}