Gdy w recepcji agencji RepSport MB otworzyły się drzwi windy, Wielka Cyndi wyciągnęła do niego ręce prawie tak grube jak marmurowe kolumny na Akropolu. Niewiele brakowało, a w mimowolnym odruchu samoobronnym odskoczyłby w bok, lecz odważnie stanął jak wryty i zamknął oczy. Wielka Cyndi zamknęła go w uścisku wilgotnym jak izolacja na poddaszu i oderwała od podłogi.
– Och, panie Bolitar! – zawołała.
Skrzywił się i jakoś to przeżył. W końcu odstawiła go na parkiet niczym porcelanową lalkę na półkę. Mająca metr dziewięćdziesiąt osiem wzrostu i ważąca sto trzydzieści pięć kilo Wielka Cyndi, alias Wielka Szefowa, zdobyła kiedyś wspólnie z Esperanzą, alias Pocahontas, tytuł interkontynentalnej mistrzyni wrestlingu w walkach parami. Włosy na jej kwadratowej głowie sterczały jak promienie Statuy Wolności na fatalnym haju, ubranie opinało ją jak osłona baleron, na twarzy miała więcej szminki niż obsada musicalu Koty, a wzrok groźny jak zapaśnicy sumo.
– I jak, wszystko w porządku? – zagadnął.
– Och, panie Bolitar!
Wielka Cyndi szykowała się chyba, by znów go uścisnąć, lecz coś ją powstrzymało, może śmiertelne przerażenie w jego oczach. Podniosła walizę, która w jej wielkiej jak klapa włazu łapie przypominała adapter Bambino. Była tak ogromna, tak olbrzymia, że wszystko wokół niej wyglądało jak dekoracja z kiepskiego filmu o potworach, a ona kroczyła przez miniaturowe Tokio, obalając linie wysokiego napięcia i oganiając się od buczących myśliwców.
W drzwiach swojego pokoju stanęła Esperanza. Splotła ręce i oparła się o framugę. Z lśniącymi czarnymi lokami opadającymi na czoło i tryskającą zdrowiem smagłą oliwkową cerą wciąż, mimo niedawnych ciężkich przejść, wyglądała przepięknie – jak Cyganka w fantazyjnej wiejskiej bluzce. Jednakże wokół jej oczu dostrzegł nowe zmarszczki, a w idealnej dotąd postawie lekkie przygarbienie. Po jej uwolnieniu chciał, żeby odpoczęła, ale wiedział, że się na to nie zgodzi. Esperanza Diaz kochała agencję RepSport MB. I chciała ją ocalić.
– Co się dzieje? – spytał.
– Wszystko jest w liście – odparła Wielka Cyndi.
– Jakim liście?
– Och, panie Bolitar! – zawołała znowu.
– Słucham.
Nie odpowiedziała. Z twarzą ukrytą w dłoniach zanurkowała do windy niczym do wigwamu, drzwi się zasunęły i zniknęła. Myron odczekał chwilę.
– Jak mam to rozumieć? – spytał.
– Wzięła urlop – odparła Esperanza.
– Dlaczego?
– Wielka Cyndi nie jest głupia, Myron.
– A czy ja coś mówię?
– Widzi, co się dzieje.
– To przejściowe kłopoty. Odkujemy się.
– Wtedy Wielka Cyndi wróci. Tymczasem zaproponowano jej dobrą pracę.
– W Skurze-i-Chóci?
Wielka Cyndi pracowała wieczorami jako bramkarka w barze sado-maso Skura-i-Chóć, pod wezwaniem: „Rań tych, których kochasz”. Czasem – tak przynajmniej słyszał – brała udział w spektaklach. W jakiej roli, nie miał pojęcia ani też odwagi, żeby ją spytać. Było to jeszcze jedno otchłanne tabu, które omijał z daleka.
– Nie. Wraca do WDW.
Gwoli wyjaśnienia niewprowadzonym w wolną amerykankę, WDW to skrót od Wspaniałe Damy Wrestlingu.
– Wielka Cyndi wraca na ring?
Esperanza skinęła głową.
– Na turnieje oldbojek.
– Co takiego?
– WDW chcą rozszerzyć ofertę. Zbadały rynek, zobaczyły, jakie zyski przynoszą turnieje golfowe oldbojek i…
Esperanza wzruszyła ramionami.
– Turnieje oldbojek wrestlingu?
– Raczej weteranek. Wielka Cyndi ma dopiero trzydzieści osiem lat. Ściągają mnóstwo dawnych ulubienic publiczności: Królową Kadafi, Ziutę Zimną Wojnę, Babkę Breżniewa, Glorię Garowniczkę, Czarną Wdowę…
– Czarnej Wdowy nie pamiętam.
– Jest sprzed naszych czasów. A nawet sprzed czasów naszych rodziców. Pewnie ma po siedemdziesiątce.
Myron powstrzymał się od zrobienia miny.
– I ludzie będą płacić za oglądanie siedemdziesięcioletniej zapaśniczki?
– Nikogo nie wolno dyskryminować z powodu wieku.
– Słusznie, przepraszam.
Myron przetarł oczy.
– Przy konkurencji ze strony Jerry’ego Springera i Ricki Lake zawodowe zapaśniczki walczą o przetrwanie. Muszą coś zrobić.
– I rozwiązaniem są walki weteranek?
– Liczą na sentyment dawnych fanów.
– Że przyjdą kibicować zawodniczkom z młodych lat?
– A ty nie poszedłeś dwa lata temu na koncert Steely’ego Dana?
– To co innego.
Esperanza wzruszyła ramionami.
– I one, i ta kapela najlepsze lata mają za sobą. Żerują na twojej nostalgii, a nie na tym, co widzisz i słyszysz.
Miała rację. Cokolwiek straszną, ale jednak.
– A co z tobą? – spytał.
– Co ze mną?
– Nie pragną powrotu Małej Pocahontas?
– Owszem.
– Kusiło cię?
– Co? Powrót na ring?
– Tak.
– Pewnie. Kiedy studiowałam prawo, cały czas w pocie czoła ćwiczyłam, żeby znów wbić kształtny tyłek w zamszowe bikini i obściskiwać starzejące się nimfy przed rozentuzjazmowaną tłuszczą z przyczep samochodowych. – Urwała. – To mimo wszystko trochę lepsze niż być agentką sportową.
– Ha, ha!
Myron podszedł do biurka Wielkiej Cyndi. Leżała tam koperta z jego nazwiskiem, wypisanym pomarańczową odblaskową kredką.
– Napisała to kredką? – spytał.
– Cieniem do powiek.
– Aha.
– Powiesz mi, co się stało?
– Nic.
– Chrzanisz. Masz taką minę, jakbyś przed chwilą usłyszał o rozpadzie Wham.
– Nie zaczynaj. Czasem, późno w nocy, wciąż nachodzą mnie zmory z przeszłości.
Esperanza przyglądała mu się kilka chwil dłużej.
– W związku z twoją miłością ze studiów?
– Poniekąd.
– Chryste Panie!
– O co chodzi?
– Jakby ci to powiedzieć, żeby cię nie urazić? Jeżeli chodzi o kobiety, to jesteś ciemny jak tabaka w rogu. Dowodem A i B w sprawie są Jessica i Emily.
– Nawet jej nie znasz.
– Wystarczy mi to, co wiem. Myślałam, że nie chcesz z nią rozmawiać.
– Nie chciałem. Dopadła mnie u rodziców.
– Po prostu tam przyjechała?
– Tak.
– Czego chciała?
Potrząsnął głową. Nie był gotów, żeby o tym mówić.
– Są jakieś wiadomości? – spytał.
– Nie tyle, ile byśmy chcieli.
– Win jest na górze?
– Chyba już pojechał do domu. – Esperanza wzięła płaszcz. – Ja też się zbieram.
– Dobranoc.
– Gdyby zadzwonił Lamar…
– To cię zawiadomię.
Włożyła płaszcz, strząsając z kołnierza lśniącą falę czarnych włosów. Myron wszedł do gabinetu i odbył kilka rozmów, głównie poszukując nowych klientów. Nie poszło mu za dobrze.
Kilka miesięcy temu śmierć przyjaciółki tak go zdołowała, że – by użyć skomplikowanego żargonu psychiatrycznego – odbiło mu. Nie drastycznie, nie załamał się nerwowo ani nie trafił na leczenie do zakładu. Po prostu uciekł na odludną karaibską wyspę z Terese Collins, piękną dziennikarką telewizyjną, której nie znał. Nie powiedział nikomu – Winowi, Esperanzie, mamie, tacie – dokąd jedzie ani kiedy wróci.
Jak to ujął Win, odbiło mu, ale w dobrym stylu.
Zanim zmuszono go do powrotu, klienci jego firmy rozpierzchli się w mroku nocy jak pomoce kuchenne podczas nalotu policji imigracyjnej. Niedawno on i Esperanza znów zaczęli działać, próbując wyrwać z letargu i ożywić zdychającą agencję RepSport MB. Nie było to łatwe zadanie. Przeciwnikami Myrona, mocno utykającego chrześcijanina, było w tym biznesie tuzin wygłodniałych lwów.
Biuro RepSport MB mieściło się w świetnym punkcie, na rogu Park Avenue i Czterdziestej Szóstej Ulicy, w budynku firmy Lock-Horne, należącym do rodziny Wina, z którym Myron dzielił kiedyś pokój w akademiku, a obecnie mieszkanie. Stojący w samym centrum wysokościowiec zapewniał nieledwie oszałamiający widok na panoramę Manhattanu. Myron pasł nią chwilę wzrok, po czym spojrzał w dół na śpieszące garnitury. Widok zaganianych ludzkich mrówek zawsze go przygnębiał, a w głowie rozbrzmiewał refren piosenki Franka Zappy I to wszystko?
Obrócił się do Ściany Klientów, tej ze zdjęciami sportowców reprezentowanych przez RepSport MB, usianej nimi tak rzadko jak łysina włosami po nieudanym przeszczepie. Pragnął, żeby znów mu zależało, ale – choć nie było to w porządku wobec Esperanzy – nie wkładał w to serca. Chciał wrócić do biznesu, pokochać MB, znów poczuć głód sukcesu, lecz mimo że bardzo się starał wzniecić w sobie dawny ogień, ten nie chciał się rozpalić.
Mniej więcej godzinę potem zadzwoniła Emily.
– Doktor Singh jutro nie przyjmuje – oznajmiła. – Ale możesz ją złapać podczas porannego obchodu.
– Gdzie?
– W Szpitalu Dziecięcym. Jest częścią Ośrodka Medycznego Columbia Presbyterian na Sto Sześćdziesiątej Siódmej Zachodniej. Dziewiąte piętro, po stronie południowej.
– O której?
– Obchód zaczyna się o ósmej.
– Dobrze.
– Wszystko w porządku, Myron? – spytała Emily po chwili.
– Chcę zobaczyć Jeremy’ego.
Zamilkła na kilka sekund.
– Jak już powiedziałam, nie mogę ci tego zabronić. Ale prześpij się z tym, dobrze?
– Chcę go tylko zobaczyć – rzekł. – Nic nie powiem. Przynajmniej na razie.
– Możemy o tym porozmawiać jutro?
– Oczywiście.
Znów się zawahała.
– Masz dostęp do sieci, Myron?
– Tak.
– Mamy prywatny AI.
– Co?
– Adres internetowy. Robię zdjęcia aparatem cyfrowym i umieszczam je na stronie. Dla moich rodziców. W zeszłym roku przenieśli się do Miami. Zaglądają na nią co tydzień. Żeby obejrzeć zdjęcia wnuków. Jeżeli chcesz zobaczyć, jak wygląda Jeremy…
– Jaki to adres?
Wklepał adres do komputera. Przed połączeniem się z nim odłożył słuchawkę. Obrazy wyłaniały się powoli. Zabębnił palcami w biurko. Na górze pojawił się napis: CZEŚĆ, BABCIU I DZIADZIU. Pomyślał o rodzicach, ale odgonił tę myśl.
Były cztery zdjęcia Jeremy’ego i Sary. Przełknął ślinę. Przesunął strzałkę na fotografię chłopca i kliknął myszą, powiększając jego twarz. Starał się oddychać równo. Dłuższy czas wpatrywał się w niego, nie rejestrując żadnych szczegółów. W końcu zdjęcie się rozmazało, na twarz Jeremy’ego nałożyło się jego własne odbicie i obrazy się połączyły, tworząc optyczne echo nie wiadomo czego.