Przez gąszcz roślinności porastającej bramę z kutego żelaza, strzegącą Domu Leksów przy Piątej Alei, nie przebiłoby się nawet światło wybuchającej supernowej. Słynnej budowli – manhattańskiej rezydencji z europejskim dziedzińcem i królewską fasadą w stylu art deco – pilnowała armia ochroniarzy, która bez trudu utrzymałaby porządek w hali podczas walki Mike’a Tysona. Piękno jej architektury i weneckie detale wykończenia kontrastowały z oknami, w które wstawiono ciemne szyby, niczym w prywatnych limuzynach. Tak nienaturalne połączenie raziło poczucie estetyki.
W wejściu stało czterech ochroniarzy w granatowych marynarkach i szarych spodniach – ale nie takich, którzy w służbowych uniformach pilnują domów towarowych i lotnisk, tylko prawdziwych, o wzroku policjantów i nerwowych tikach agentów KGB. Milczący kwartet patrzył na Myrona tak, jak watykańscy szwajcarzy na faceta w fezie.
– Dokumenty proszę – rzekł jeden z ochroniarzy, podchodząc do niego.
Myron wyjął z portfela kartę kredytową i prawo jazdy.
– Na prawie jazdy brak zdjęcia.
– W New Jersey nie jest wymagane.
– Proszę o dokument ze zdjęciem.
– Może być legitymacja członkowska klubu rekreacyjnego?
Ochroniarz westchnął jak cierpliwy glina.
– Nie, proszę pana. Ma pan paszport?
– Paszport? Na Manhattanie?
– Tak, proszę pana. Dla potrzeb identyfikacji.
– Nie mam. A poza tym jest w nim fatalne zdjęcie. Nie oddaje promiennego błękitu moich oczu.
Żeby go zademonstrować, Myron zamrugał.
– Proszę zaczekać.
Zaczekał. Trzej pozostali cerberzy skrzyżowali ręce na piersiach i zmarszczyli brwi, mierząc go takim wzrokiem, jakby za chwilę miał wypić wodę z klozetu. Coś zaterkotało. Spojrzał w górę i zobaczył, że skierowała się na niego kamera systemu ochrony. Pomachał do niej, uśmiechnął się i przyjął kilka szpanerskich póz, podpatrzonych na kanale sportowym u kulturystów. Zakończył efektowną demonstracją mięśnia kapturowego i pomachał oczarowanej widowni. Na dobermanach w granatowych marynarkach nie zrobiło to żadnego wrażenia.
– Wszystko naturalne – zapewnił. – Żadnych sterydów.
Nie odpowiedzieli.
Wrócił pierwszy ochroniarz.
– Proszę za mną – powiedział.
Wkraczając na dziedziniec pałacu, Myron miał wrażenie, że wchodzi do szafy z powieści C. S. Lewisa, do innego świata, na drugą stronę zarośli, by tak rzec. Choć znajdował się w sercu Manhattanu, uliczne odgłosy nagle się oddaliły, ścichły. Poprzecinany tworzącymi wzór chodnikami z płyt bujny ogród przypominał wschodni dywan. Pośrodku tryskała fontanna z posągiem konia z zadartym łbem.
Przy ozdobnych drzwiach frontowych powitał go drugi zespół w granatowych marynarkach. W tym domu z pewnością bulono straszliwe rachunki za pralnię chemiczną. Ochroniarze polecili mu opróżnić kieszenie, zarekwirowali telefon komórkowy, obmacali, przeciągnęli po ciele skanerem tak dokładnie, że o mało nie zażądał prezerwatywy, dwa razy przepuścili go przez wykrywacz metali, po czym jeszcze raz nadgorliwie przeszukali.
– Jeszcze raz tkniecie mi siusiaka, to się poskarżę mamusi – ostrzegł.
Nie zareagowali. Może Leksowie wymagali od służby oprócz dyskrecji także braku poczucia humoru.
– Proszę za mną – warknął Doberman, który miał prawo dawać głos.
Panująca tu cisza – w domu stojącym w sercu Manhattanu! – peszyła. Słychać było jedynie echo kroków na chłodnym marmurze. Przypominało to spacer po starym muzeum w środku nocy, atmosferę z klasycznej książki dla dzieci Z pomieszanych zapisków pani Bazylowej E. Frankweiler. Ochroniarze uformowali prezydencką eskortę dla ubogich – gaduła z kolegą trzy kroki przed, dwaj inni trzy kroki za Myronem. Myron dla zabawy to zwalniał, to przyśpieszał kroku, patrząc, jak robią to samo, niczym w kiepsko odtańczonym kadrylu country and western. W pewnej chwili był bliski wykonania „księżycowego chodu” Michaela Jacksona, ale ci młodziankowie już i tak brali go za pedofila.
Szerokie mahoniowe schody zalatywały z lekka cytryną. Ścianę zdobiły wielkie gobeliny, takie z mieczami, końmi i ucztami, na których wcina się prosięta. Na piętrze czekali dwaj następni w granatowych marynarkach. Obowiązek obszukania wypełnili tak dokładnie, jakby pierwszy raz zetknęli się z człowiekiem. Myron okręcił się jak baletnica. Na tej parze też nie zrobił wrażenia.
– Szkoda, że nie widzieliście, jak prężę muskuły – powiedział.
Otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi i wszedł do salonu nieco większego od hali sportowej. Dwaj ochroniarze, którzy podążyli za nim, zajęli miejsca w kątach. W fotelu po prawej siedział wielki mężczyzna. W każdym razie wyglądał na wielkiego. A może fotel był mały. Mężczyzna miał po czterdziestce, płaski nos, łapy jak szynki, paluchy jak kiełbasy, a jego tworzącą prawie idealny trapez głowę i szyję wieńczył wojskowy jeżyk. Były bokser albo komandos piechoty morskiej, najpewniej jedno i drugie. Kwadratowy gość, granitowy.
Granitowy zmierzył Myrona twardym, choć lekko rozbawionym wzrokiem, jakby patrzył na kotka, który dobiera mu się do nogawki spodni. Nie wstał, strzelał tylko stawami palców, jeden po drugim.
Myron spojrzał na Granitowego. Granitowy strzelił stawem.
– Czuję ciarki – rzekł Myron.
Nikt go nie poprosił, żeby usiadł. Więcej, nikt się nie odezwał. Stał i czekał, lustrowany przez trzy pary oczu.
– Starczy. Jestem zastraszony – powiedział. – Jaki jest następny punkt programu?
Granitowy skinął głową parze w marynarkach. Wyszli. Niemal w tej samej chwili w drugim końcu salonu otwarły się drzwi i weszły dwie kobiety. Były bardzo daleko, ale Myron domyślił się, że pierwsza z nich to Susan Lex. Uczesana w gładziutki, podlakierowany kok, usta miała zesznurowane, jakby przed chwilą połknęła żywego żuka. Jej towarzyszka – osiemnasto-, najwyżej dziewiętnastolatka – ani chybi córka, była wierną kopią matki, z identycznymi zesznurowanymi ustami, ale o ćwierć wieku mniej zużytą, nie wspominając o lepszej fryzurze.
Myron ruszył przez salon z ręką wyciągniętą do powitania, ale Susan Lex powstrzymała go gestem dłoni. Granitowy wysunął się z fotela, pochylony tak, że niemal zagrodził mu drogę, i lekko pokręcił głową, o co nie tak łatwo, gdy się nie ma szyi. Myron zatrzymał się.
– Nie lubię być zastraszana – zawołała z drugiego końca salonu Susan Lex.
– Przepraszam. Ale musiałem się z panią zobaczyć.
– I to uprawnia pana do gróźb i szantażu?
Nie miał na to gotowej odpowiedzi.
– Muszę porozmawiać z panią o pani bracie Dennisie.
– Powiedział pan to przez telefon.
– Gdzie go znajdę?
Susan Lex spojrzała na Granitowego. Zmarszczył brwi i znów strzelił stawami.
– Ma pan tupet, panie Bolitar – powiedziała. – Dzwoni pan do mojego biura. Grozi mi. Zmusza mnie, żebym pana przyjęła i zmieniła plan dnia. A potem przychodzi tu i stawia żądania?
– Przepraszam za obcesowość, ale to sprawa życia i śmierci.
Ilekroć wypowiadał słowa „sprawa życia i śmieci”, oczekiwał, że za chwilą usłyszy melodramatyczny podkład dźwiękowy.
– To pana nie tłumaczy – odparła Susan Lex.
– Pani brat zarejestrował się w państwowym centrum dawców szpiku kostnego – powiedział. – Jego szpik jest potrzebny choremu dziecku. – Po nocnej rozmowie z „pożegnaj się z tym chłopcem” postanowił zataić płeć Jeremy’ego. – Bez przeszczepu to dziecko umrze.
Susan Lex uniosła brew. Bogaci są w tym dobrzy – unoszą brwi, zachowując ten sam wyraz twarzy. Myron ciekaw był, czy uczyli ich tego na koloniach letnich dla bogaczy. Susan Lex znów spojrzała na Granitowego. Granitowy próbował się uśmiechnąć.
– Jest pan w błędzie, panie Bolitar – odparła.
Myron czekał na dalszy ciąg, daremnie.
– Jak to, w błędzie? – spytał.
– Jeżeli pan nie kłamie, to się pan pomylił. Nic więcej nie powiem.
– Z całym szacunkiem, to mi nie wystarczy.
– Musi.
– Gdzie jest pani brat, pani Lex?
– Wizyta skończona, panie Bolitar.
– I tak mogę pójść do prasy.
Granitowy skrzyżował nogi i znów zaczął trzaskać stawami.
– A potrafi pan zrobić tak? – spytał Myron i klepiąc się ręką w głowę, drugą zaczął masować brzuch.
Granitowemu nie poszło to w smak.
– Nie chcę sprawiać kłopotów – zapewnił Myron. – Szanuję wasze prawo do prywatności. Ale muszę znaleźć tego dawcę.
– Mój brat nim nie jest – odparła Susan Lex.
– Gdzie przebywa?
– Nie jest dawcą, którego pan szuka. Reszta to nie pańska sprawa.
– Mówi pani coś nazwisko Taylor? Davis Taylor?
Susan Lex rozsznurowała usta, jakby wpełzł przez nie następny żuk, odwróciła się i odeszła. Córka za nią. I znów jak na czyjś znak drzwi za plecami Myrona otworzyły się i stanęła w nich para w granatowych marynarkach. Groźnie na niego łypiąc, przestąpili próg. Granitowy wreszcie wstał, co zabrało mu chwilę. Rzeczywiście był wielki. Ogromny. Ochroniarze podeszli do Myrona.
– Zwróćmy się do jury – rzekł Myron. – Ile punktów pan przyznaje, Charlesie Nelsonie Reilly?
Granitowy stanął przed nim. Bary miał kwadratowe, wzrok spokojny.
– Nieprzedstawienie się – ciągnął Myron, naśladując najlepiej jak umiał, czyli nieszczególnie, seplenienie Charlesa Nelsona Reilly’ego – było bardzo macho. A maska milczenia, w parze z rozbawionym spojrzeniem, odegrana prima. Fachowo. Ale, i tu jestem w kropce, ze strzelaniem stawami, no cóż, mocno przesadził, nie sądzisz, Gene? Ocena ogólna: osiem. Uwagi: więcej subtelności.
– Skończył pan? – spytał Granitowy.
– Tak.
– Myron Bolitar. Urodzony w Livingston w New Jersey. Matka Ellen, ojciec Al…
– Lubią, żeby ich nazywać El-Al – wtrącił Myron. – Jak izraelskie linie lotnicze.
– Uniwersytecki mistrz kraju w koszykówce. Studia na Uniwersytecie Duke’a. W naborze do NBA wybrany jako ósmy z listy do Boston Celtics. Rozwalone kolano w przedsezonowym meczu zakończyło pańską karierę. Jest pan właścicielem agencji sportowej RepSport MB. Po studiach spotykał się pan z pisarką, Jessicą Culver, ale niedawno się rozstaliście. Mówić dalej?
– Pominął pan, że jestem świetnym tancerzem. Mogę zademonstrować.