– Będę panu dozgonnie wdzięczny – przyrzekł młodzieniec.
Antonio Croce stał się Tonim i okazał się w tych trudnych latach współpracownikiem chętnym i godnym zaufania. Należało mieć się na baczności przed niedobitkami band Irlandczyków, chronionych przez współziomków w mundurach policyjnych. I przed bestialstwem przestępców włoskiego pochodzenia, którzy okradali i mordowali ludzi, w których żyłach płynęła ta sama krew. Pospolici zbrodniarze, ciemni i gotowi na wszystko za parę dolarów. Na szczęście byli też ludzie tacy jak Latella, Johnny Torrio, Albert Chinnici, Salvatore Maranzano i paru innych ludzi o szerokich i jasnych horyzontach, posiadający zdrowy rozsądek i zmysł do interesów. Oświecona elita, która zrozumiała, że pieniądze nie powinny i nie mogły pochodzić z kradzieży i rabunku, ale ze zorganizowanego biznesu. Torrio był pierwszym, który na początku lat dwudziestych zarabiał astronomiczne sumy na przemycie alkoholu w Chicago. Albert Chinnici zrobił to samo w Nowym Jorku, organizując dodatkowo loterie i sieć domów publicznych. Nie obyło się oczywiście bez rozlewu krwi. Również postęp pozostawia na swojej drodze ofiary. Były więc liczne wojny, spadło wiele głów. Ale kiedy Tony przybył z Sycylii, najgorsze mieli już za sobą. Uciekano się do przemocy tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. A interesy kwitły. Frank Latella był młodym i inteligentnym mężczyzną, Tony Croce stał się wkrótce jednym z jego zaufanych ludzi i bliskim przyjacielem. Wysubtelniał, nabrał ogłady, wzbogacił się. Było oczywiste, że zaczęła go drążyć żądza władzy, a ponieważ nie mógł jej zdobyć w krótkim czasie i o własnych siłach, zmuszony był szukać niebezpiecznych sprzymierzeńców i ostatecznych rozwiązań.
– Szkoda – skomentował Frank. – Lubiłem go. Szczerze.
Już go skreślił z listy żyjących. Wstał, włożył marynarkę i klepnął z sympatią José.
– Opowiedz mi wszystko po kolei.
– Mam również dobrą wiadomość – powiadomił go José. – Stary Albert został zlikwidowany – dodał kreśląc z papieskim namaszczeniem krzyż w powietrzu.
– Był dobry i lojalny, zanim zachorował. Szkoda, że tak skończył – skomentował Frank ze szczerym żalem.
José opowiedział mu ze wszystkimi szczegółami o wydarzeniach, o których poinformował go telefonicznie Buchman.
– Teraz dopiero prasa podniesie szum – myślał na głos. – A ten cholerny senator będzie się teraz miotał! – przerwał. – A propos – podjął – kim jest ten Irlandczyk, który niechcący i gratisowo oddał nam tę przysługę?
– Nie jest tym, na kogo wygląda – odpowiedział José.
– A na kogo wygląda?
– Na eks-bohatera, który brzdąka na pianinie.
– Znasz go dobrze?
– Nie na tyle, aby znać jego zalety, którymi zabłysnął. Przychodzi do mojego klubu.
– Chciałbym go poznać – odrzekł Latella. – Jesteśmy mu coś winni.
Podniósł się, przeszedł przez pokój i zszedł na parter. José poszedł za nim. Wziął płaszcz i kapelusz.
– Wracamy do domu – powiedział. Na chwilę zatrzymał się w progu i dodał. – Tonim ty się zajmiesz. Osobiście. To wstydliwa sprawa. Lepiej, żeby się to nie rozniosło.
Obudził go cichy odgłos jadącej windy. Tony Croce nasłuchiwał wstrzymując oddech. Krew pulsowała mu w skroniach, szumiało w uszach. Winda zatrzymywała się na każdym piętrze i mężczyzna nabrał otuchy. To był z pewnością mleczarz, wydawało mu się, że słyszy brzęk butelek. Przejechał ręką po twarzy, jednodniowy zarost był długi, twardy i ostry. Zasnął w fotelu w salonie, obok telefonu, czekając na wiadomość, która nie nadeszła. W miarę upływu czasu tracił pewność, ciążyło mu nieczyste sumienie. Ale nie może tracić ducha ani robić fałszywych ruchów przyjmując, że do tej pory wszystkie ruchy były właściwe. Mijały godziny, a jego wątpliwości rosły. Nie wierzył już w strategię ambicji, której powierzył swoje sny o sławie. Gdyby mógł się cofnąć wstecz, czy odrzuciłby zdradę? Prawdopodobnie tak, zwłaszcza że skazała go na nieskończoną, ponurą samotność.
– Zawiadomimy cię po skończonej robocie – powiedział mu Joe La Manna w Vicky’s Club.
Ale telefon milczał. Wiedział, że nie będzie łatwo wykurzyć Franka z jego kryjówki i zabić go, ale w tym stanie rzeczy musiał wierzyć w to ze wszystkich sił.
Wstał z fotela, rozprostował zdrętwiałe nogi, podszedł do drzwi, otworzył je i schylił się po butelkę z mlekiem i gazetę. Zostawił je na stole w kuchni, w białej lśniącej kuchni jak z reklamy pisma zajmującego się urządzeniem wnętrz. Każdy pokój, od salonu po sypialnię, był bardzo starannie urządzony. Nieźle mu się powiodło w ciągu tych czternastu lat od momentu wylądowania w Nowym Jorku. Udało mu się nawet posiąść jedyną kobietę, którą kochał. Fakt, że tragiczna pomyłka usunęła z jego drogi nieświadomego niczego rywala, wydał mu się znakiem danym przez los.
Wspomnienie Addoloraty i perspektywa uciech, których będzie z nią zażywać, jeśli wszystko pójdzie dobrze, złagodziły lodowaty strach, który się w nim zagnieździł.
Nastawił czajnik, otworzył gazetę i to, co zobaczył, ścięło mu krew w żyłach. Duże zdjęcie na pierwszej stronie przedstawiało zwłoki dwóch mężczyzn leżące na bruku w kałuży krwi. Tytuł brzmiał: „Dwaj członkowie bandy Chinnici zamordowani o świcie”.
Jego wątpliwości, strach przybrały teraz konkretną formę. Latella prawdopodobnie żył, jego sen się skończył. Zauważył, że drżą mu ręce. Jeszcze tak niedawno wydawało mu się, że ma w ręku cały świat. Teraz utracił wszystko. Bał się prawdy, ale musiał ją poznać za wszelką cenę. Uczynił rzecz, której nie powinien absolutnie robić. Zadzwonił do Chinnici. Telefon odebrał Joe La Manna.
– Czekałem całą noc – zaczął Tony.
– Były komplikacje.
– Widziałem wiadomości – zareplikował robiąc aluzję do gazety.
– Wszystko w porządku, przyjacielu – uspokoił go.
– Chcę z nim mówić – powiedział myśląc o Diamond Alu. Nie wiedział, że on również nie żyje.
– Odpoczywa. Później, kiedy się obudzi, odezwie się.
– A tamta sprawa? – nalegał, robiąc aluzję do zlikwidowania Latelli.
– W swoim czasie – usłyszał lakoniczną odpowiedź La Manny.
Frank Latella, miał tego wręcz matematyczną pewność, żył, a on mógł mieć nadzieję na oczyszczenie się, likwidując Chinnici zgodnie z wydanym mu poleceniem. Wpadł w szał. Był jak ogłupiała ćma usiłująca ratować się i ciągle wpadającą na lampę, która miała ją zabić.
Odłożył słuchawkę, aby połączyć się z willą w Coney Island, ale nikt nie odpowiadał. Wykręcił numer klubu Dominici. Odpowiedział mu zaspany głos José.
– Co się stało? – zapytał.
– Chciałem zawiadomić, że zajmę się przesyłką jeszcze dzisiaj.
– Nie ma pośpiechu – zapewnił go José. – Dzisiaj, jutro, co za różnica?
– Wydawało mi się – zaczął jąkając się – wydawało mi się, że to pilne.
– Rzecz w tym, że nasz przyjaciel nie jest dzisiaj w najlepszej formie. Być może nie będzie miał jej także jutro.
Strach spowodował, że Tony zapomniał o najbardziej elementarnych zasadach ostrożności.
– Dlaczego mi tego nie wyjaśnisz? – zapytał.
– Ależ oczywiście – poparł go José.
– Kiedy?
– Dziś wieczór. Przyjdź do klubu dzisiaj wieczorem.
– Kłopoty?
– Żaden kłopot. Wszystko okay, przyjacielu – José miał pogodny, spokojny, przekonujący głos.
– Może być o ósmej?
– Doskonale.
– Może zjemy razem kolację?
– I wszystko ci wyjaśnię, punkt po punkcie.
Znów wstąpiło w niego życie. Serce zaczęło bić normalnie. Zabije Chinnici i Frank nigdy się nie dowie o jego zdradzie. Na razie może być spokojny, ponieważ – tak utrzymywał José Vicente – nie było pośpiechu. Później wszystko wyjaśni. Teraz ma przed sobą cały dzień, który spędzi z Addoloratą. Od wielu dni, od śmierci męża odpychała go od siebie. Nie rozumiał dlaczego. Dzisiaj pójdzie do niej, niosąc jej prezenty i miłość.
Od śmierci ojca Nancy chodziła do szkoły bez entuzjazmu, jadła bez entuzjazmu, żyła bez entuzjazmu. Zachowywała się jak automat, któremu kazano uczyć się, jeść, żyć. Cienka nić porozumienia z kolegami z klasy została definitywnie przerwana. Wydawali jej się zbyt dziecinni, niedojrzali, bez charakteru, nie potrafili cierpieć bez jednej łzy, nie umieli dotrzymać tajemnicy.
Nauczycielka, pani Estearne, na próżno próbowała zrozumieć skomplikowaną osobowość nastolatki, zwłaszcza po tym rozlewie krwi, w którym stracił życie jej ojciec, Calogero Pertinace. Nie spuszczała z oka tej posłusznej, zamkniętej w sobie uczennicy, po której mogła spodziewać się tylko długich okresów milczenia.
Gdyby Nancy nie poczuła ostrych bólów w podbrzuszu, a w chwilę później ssącej pustki w żołądku, pani Estearne również i tego ranka nie usłyszałaby głosu swojej niezwykłej uczennicy. Do bólu i wrażenia pustki dołączyła migrena. Jakby niespodziewanie jakaś obręcz boleśnie ścisnęła jej głowę. Gdyby miała opisać to dziwne złe samopoczucie, nie potrafiłaby tego uczynić. Odłożyła pióro na ławkę i trzymając się za brzuch pochyliła się do przodu.
Nauczycielka, blondynka o bujnych kształtach i niebieskich, łagodnych oczach, przerwała dyktowanie i podeszła zaniepokojona.
– Coś nie tak? – zapytała.
Nieruchome spojrzenie i niezmieniony wyraz twarzy dziewczynki nie były w stanie ukryć jej przestrachu. Nancy powiedziała tylko:
– Mogę pójść do łazienki?
– Źle się czujesz? – dopytywała się pani Estearne.
– Nie – odpowiedziała Nancy. – Chciałabym tylko pójść do łazienki.
Nauczycielka skinęła przyzwalająco głową.
W łazience Nancy zauważyła, że ma majteczki poplamione krwią, i przypomniała sobie rozmowy mamy i babci o nadchodzącym nieuchronnym zjawisku fizjologicznym, dzięki któremu miała stać się kobietą.
Ta świadomość rozproszyła tajemnicę, strach, a skrępowanie stało się nagle znośne. Odczuła nawet dumę. Poczuła się ważna, wyjątkowa, niejasno zdając sobie sprawę z tego, że został właśnie uruchomiony mechanizm reprodukcji. Przypomniały jej się słowa ojca: – „Będziesz wspaniałą kobietą, Nancy”.