– Może starczy… – westchnął Nowicki. – A potem…
– Jeśli nie dojdziemy do studni… – zaczął Tomasz, ale rzuciwszy okiem na Patryka, dokończył inaczej niż zamierzał: -… to będziemy musieli znaleźć wodę!
– Wedle naszych porywaczy nie wchodziło to w rachubę – mruknął Nowicki.
– To dlaczego zostawili nam gurtę? – Tomek, jak mógł, ratował sytuację.
– Zakpili sobie… To ludzie z fantazją – odparł marynarz.
– Szkoda tylko, że z fantazją na tak niewiele litrów. Ja miałbym większą – uparcie żartował Tomek, któremu żal było chłopca.
Ale to właśnie Patryk w końcu ich ponaglił.
– Wujku! Chodźmy już – zażądał bardzo zdecydowanie.
– Ruszajmy! – rzekł Tomek. – Nie możemy zabłądzić.
– Z pewnością nie zabłądzimy. – Nowicki, któremu dostało się najwięcej, z twarzą naznaczoną śladami walki, uśmiechnął się do Patryka. – Lepiej jednak dobrze pomyślmy, nim wyruszymy.
– Najlepiej iść prosto na wschód! – rzekł Tomek. – Chociaż niekoniecznie. Nie wiem, Tadku, czy pamiętasz mapę. Otóż w okolicach Nag Hammadi Nil skręca dokładnie na wschód i płynie w tym kierunku aż do Kina, jakieś 70 kilometrów. Potem łagodnym łukiem zawraca w kierunku zachodnim, by niedaleko Luksoru podjąć znów swoją wędrówkę…
– Myślisz, że jesteśmy jakby wewnątrz tego łuku?
– Oczywiście! Zamiast na wschód, możemy więc udać się na północ i dotrzeć w rejon Nag Hammadi.
Nowicki przez chwilę milczał.
– Nie wiem czy to dobry pomysł – rzekł wreszcie. – Moim zdaniem, lepiej wracać po własnych śladach.
– Jest jeszcze jedno – Tomek powiedział to z pewnym naciskiem. – Nie wiem czy zauważyłeś… Gdy pędziliśmy przez pustynię, mijaliśmy dwa, czy trzy wyschnięte uady [125] , wyschnięte koryta pustynnych potoków. Jakiś czas jechaliśmy dnem jednego z nich. Wszystkie biegły z południa na północ. Idąc wzdłuż nich, dojdziemy do Nilu…
– Tak – mruknął Nowicki. – Byle tylko najpierw je znaleźć. Niespodziewanie włączył się Patryk.
– Wujku… Wiem jak. Tu wszędzie piasek… Ale za tą wydmą, dobrze pamiętani… drzewo… A od drzewa, widać wszystko daleko. Tam jest taka skała. Minęliśmy ją z prawej strony. A potem…
– Wspaniale, chłopcze! – zdumiony Tomek przerwał Patrykowi, który opisując drogę, pełen przejęcia, pomagał sobie rękami.
I Tomek i Nowicki byli jednakowo zdziwieni. Wiedzieli, że chłopiec jest więcej niż spostrzegawczy, ale żeby w pełnych strachu chwilach pamiętał o takich szczegółach?
– Zatem ruszajmy!
– I jak mawiał mój dziadek spod Jabłonny: “Niech Bóg nam dopomoże” – dodał Nowicki.
Ze szczytu wydmy rzeczywiście ujrzeli zgrupowanie niskopiennych krzewów.
– Może trudno to uznać za drzewo – uśmiechnął się Tomek. – Ale, z braku laku…
– Och, wystarczy, żeby miały trochę wilgoci… – wzdychał Nowicki. Próbowali dobrać się do wnętrza suchorośli [126] , ale uniemożliwił im to bardzo gruby pancerz z ziaren piasku, twardy i niełamliwy. Zrezygnowali i postanowili kilka godzin odpocząć. Zanim przytulili się do siebie i spróbowali zasnąć, Tomek wyjął chustkę do nosa i rozłożył na powierzchni piasku. Za jego radą uczynili to samo. Gdy po parogodzinnym odpoczynku ruszali dalej, chustki na skutek gwałtownego, nocnego ochłodzenia, nasiąkły rosą i z każdej udało się wyżąć dosłownie kilka kropel.
Noc była jasna. Księżyc bladym światłem oświetlał drogę. Patryk pewnie wskazywał drogę. Tak jak zapowiadał, w dali wystrzelała w niebo ostra iglica skalna. Raźnym krokiem ruszyli na wschód. Do świtu opuścili diuny piaskowe i znaleźli się w przetkanej piaskami hamadzie.
Tomek szedł pierwszy, co chwila ustalając z Nowickim i Patrykiem kierunek.
– Musieli jechać jakimś znanym, przejezdnym szlakiem, bo nie utknęli i nie zawracali nigdzie – powiedział.
– Szkoda, że go nie oznakowali – mruknął marynarz.
– Oznakowała za to natura, prawda Patryku? – spytał Tomek.
– Musimy iść tam – powiedział chłopiec, wskazując nieco na południe. Tam gdzie te dwa duże kamienie.
Świt zastał ich przy owych skałkach, między którymi wiódł ślad wyschniętego potoku. Gdy usiedli, tuż obok nich przemknął gekkon [127] . Zauważyli też skoczka [128] .
– Jeśli są tu zwierzęta, jest z pewnością i woda.
– Woda i woda… Tylko o niej mowa, do stu fontann wielorybich. Muszę trochę się zdrzemnąć – rzekł Nowicki. – Strasznie chce mi się pić.
Tomek spojrzał na niego z niepokojem. Sam czuł się znośnie. Patryk, cały skupiony na swojej roli przewodnika, też nie wyglądał najgorzej. Nowicki za to cierpiał widocznie. Jego potężnie zbudowane ciało pociło się podwójnie i podwójnie wystawione było na słoneczny żar. Tomek postanowił przydzielić mu dodatkowy łyk wody.
Marynarz przechylił gurtę. W tej samej chwili usłyszeli łopot skrzydeł. Przeleciało nad nimi stado stepówek [129] .
– Ptaki też wskazują drogę na południe – powiedział Tomek. – Zostańcie tu i czekajcie aż wrócę.
Nowicki, jakby zobojętniały, skinął głową, powoli usypiając. Patryk chciał jednak towarzyszyć Tomkowi. Obaj ruszyli więc śladem uadi i lecących ptaków. Wyschłe koryto było jedyną rozpadliną w zasięgu wzroku. Robiło się coraz jaśniej i wkrótce zza horyzontu wynurzyło się słońce, niemal natychmiast podnosząc temperaturę o kilka stopni. Po półgodzinnym marszu, doszli do załomu koryta. Teren wyraźnie się tu obniżał i wznosił dopiero za zakrętem.
– Wujku – powiedział Patryk, tu musi gdzieś być woda.
– Cicho – odrzekł Tomek, chwytając go za rękę. – Cicho! Nadsłuchiwał przez chwilę.
– Nic nie słyszysz Patryku? – spytał. Chłopiec przecząco pokręcił głową.
– Zdawało mi się, że brzęczy komar…
Teraz usłyszeli wyraźnie. Nad ich głowami pojawił się ni stąd ni z owad cały rój tych owadów.
– Hej, chłopcze! Już dawno nie słyszałem tak cudownej muzyki!
– zawołał Tomek.
– To woda! Musi, musi tu być – radośnie wtórował mu Patryk.
– Chodźmy!!!
Tomek ruszył za nim. Chłopiec zszedł do najniżej położonej części koryta. Wyciągnął przed siebie ręce, jakby szukając czegoś po omacku.
– Tutaj! Tutaj! – zawołał wreszcie, wskazując w samym rogu, na stromym brzegu ostrego zakrętu miejsce zarośnięte skąpą, pożółkłą roślinnością. Piasek był głęboko rozgrzebany w wielu miejscach. Gdy podeszli bliżej, z jednego z głębszych wykopów uleciało w górę kilka stepówek.
– One też szukają wody – domyślił się Tomek. – Nie do wiary, że potrafiły porobić tak głębokie wykopy…
Rozpoczęli żmudną pracę, pogłębiając rozpadlinę. Rosła suchość w gardle, dokuczał upał. Na szczęście stromy brzeg zasłaniał ich od słońca tak, że pracowali w cieniu. Ale tuż po wschodzie zaczął wiać dość ostry wiatr. Nie tylko niweczył ich pracę, zasypując szeroki otwór, ale unosił tumany pustynnego pyłu i powodował suchą mgłę, tak gęstą, że Tomek z Patrykiem ledwie się nawzajem widzieli [130] . Po kilku godzinach pracy dokopali się do wilgotnego piasku, który chłodził ich dłonie i twarze.
Niestety woda ujawniła się tylko w tej postaci. Głębiej było jej pewnie więcej, ale trzeba by kopać przez kilka dni… Zdjęli więc koszule i podkoszulki, wyjęli chustki do nosa i zakopali wszystko w mokrym piasku, przyciskając dużymi kamieniami. Wodą uzyskaną w ten sposób po kilku godzinach ugasili pragnienie, a nawet uzupełnili gurtę. Postanowili, że spędzą tu noc. Tomek zostawił Patryka, by nadal gromadził cenny płyn, sam zaś wrócił po Nowickiego.
Zastał go pod skałkami, śpiącego. Wyglądał bardzo źle. Gorące czoło, opuchnięta twarz, podkrążone, zaczerwienione oczy. Obudzony, nie stracił jednak warszawskigo animuszu.
– Do stu przesolonych beczek śledzi – wymyślił dostosowane do sytuacji nowe powiedzonko. – Znaleźliście wodę?
– Owszem! Pół godziny marszu stąd.
– Wszystkie kości mnie bolą, brachu – pożalił się. – Ale po ten wspaniały płyn, pójdę z tobą. Lepiej mi chyba będzie smakował od jamajki…
Próbował żartować i Tomek:
– Nigdy nie słyszałem, Tadku, takiego żalu w twoim głosie.
– Bo jak człowiek głodny i spragniony, to wyrzekłby się każdej przyjemności – powiedział marynarz. – Ale wieczorem na ten chłód, przydałby się łyk jamajki. Rozgrzałby grzeszne cielsko, poprawił krążenie, a kości bolałyby może mniej.
Ciężko wstał z piasku, przeciągnął się, syknął z bólu i poszedł za Tomkiem.
– Oj, przydałby się deszcz – westchnął.
– Głowa do góry! Wodę znaleźliśmy, nie za dużo, ale na razie starczy. Niektórzy mówią, że na pustyni więcej ludzi utonęło niż umarło z pragnienia. Tu jak pada, to krótko, ale to prawdziwe oberwanie chmury. Koryta i zagłębienia błyskawicznie napełniają się wodą. Tworzą się potężne rzeki i porywają kogo i co się da.
Tomek starał się mówić raźnym i pewnym głosem, ale szczerze niepokoił się wyglądem marynarza. “Fatalne jest to zaczerwienienie oczu” – myślał. “Widać w nich udrękę i gorączkę… Co będzie, jeśli Nowicki zachoruje? Co będzie, jeśli przestanie widzieć…?”.
Doszli do zakrętu, gdzie Patryk mozolnie zbierał wodę do prawie już pełnej gurty. Podał ją Nowickiemu, który przechylił głowę i wypił litr płynu.
– Tfu – powiedział. – Fatalna.
Woda miała smak nadgniłego mułu z dodatkiem gorzkich ziół. Na dodatek pachniała koźlą skórą i wielbłądzim potem, którym przeniknięta była gurta. Mimo to marynarz dodał po chwili:
– Ale jaka smaczna!!! Roześmiali się.
Noc spędzili, drzemiąc i czuwając na przemian. Wczesnym rankiem Tomka i Nowickiego obudził krzyk Patryka:
– Wujku! To… To… Miasto! Ja widzę! Miasto!!! Zerwali się i podbiegli do niego.
Rzeczywiście. W oddali rysowały się mury, domy i meczety. Wydawało się, że dostrzegają nawet jakiś ruch. Cudownie, na lekkim wietrze chwiały się kielichy daktylowych palm.