Литмир - Электронная Библиотека
A
A

X.

Wiadomość o rychłym ojcostwie podziałała niczym cios w splot słoneczny na i tak zestresowanego Lesorta. Przysiadł na kanapce i przez moment niezdolny był nawet do głębszego oddechu, a co dopiero mówienia. Tymczasem Marion czuła się jak u siebie w domu. Otwartą walizkę cisnęła na kanapę, płaszcz na fotel, potem zniknęła w łazience – “żeby się nieco odświeżyć". Przez otwarte drzwi dolatywały zdania wypowiadane slangiem projektantów opakowań, krótkie, treściwe i zmierzające w jednym konkretnym, bardzo dla Andre nieinteresującym kierunku.

– A ty nie przyjdziesz się chlapnąć? – dobiegło naraz pytanie.

Andre instynktownie wykonał krok do tyłu…

– Aha, chciałam cię zapytać, co to za negatywy szwendają się dookoła ciebie?

– Stypendyści z Mauretanii – wybełkotał pierwszą lepszą odpowiedź. Wycofał się już prawie na korytarz.

– Dokąd i – drogę zagrodziła mu wiedźmowata właścicielka, która niespodziewanie wychynęła z mroku. – Ma pan chyba jakieś obowiązki.

Zaczerwienił się jak uczniak.

– Ale ja nie mogę… widzi pani…

Pokiwała głową, jakby doskonale znała jego defekt. – Wiem, że nie możesz, ale od czego jesteś aktorem. Graj! Lesort nabrał haust powietrza, jak aktor odtwarzający Hamleta przed kolejnym monologiem, i sprężystym krokiem duńskiego królewicza wkroczył do łazienki.

Premiera była niestety nieudana. Klapa artysty już w pierwszym akcie była tak dotkliwa, że autor zmuszony jest do litościwego spuszczenia kurtyny. Ani chuda suflerka spoza drzwi, ani życzliwość artystycznego tworzywa, tj. Marion, która po kilkunastu minutach żałosnej improwizacji zaproponowała przejście z łóżka na biurko (“Tam się poczujesz lepiej, Gapciu!"), nie pozwoliły wspiąć się kunsztowi aktorskiemu na stosowne wyżyny, ba, choćby pagórki. Całował Marion, a widział Christine. Sacre Dieu! Tylko w kawałach aktorzy impotenci zdolni są odgrywać role perfekcyjnych kochanków. Po godzinie usiłowań Lesort poddał się mówiąc eufemistycznie – “odwołał przedstawienie", tłumacząc fakt “niedyspozycją głównego wykonawcy".

Marion nie zrobiła mu specjalnej sceny. Powiedziała tylko:

– I po co tak się zapracowujesz, diabełku. No nic, już ja o ciebie zadbam…

– Nie wracasz do Ameryki? – zaniepokoił się aktor, którego przecież zaangażowano na dublera, nie kaskadera.

– Wzięłam dwa tygodnie urlopu. Zobaczysz, będzie w dechę!

17 lutego – motorowy jacht “Gazella" z międzynarodowym, elitarnym towarzystwem na pokładzie opuścił Nassau, kierując się w stronę Jamajki. Pogoda była znakomita, chociaż meteorologowie przepowiadali burze magnetyczne. Trzy dni potem dwóch czarnoskórych funkcjonariuszy, patrolujących wybrzeże Kuby, napotkało dryfującą “Catellę". Nie mogąc w żaden sposób skontaktować się z załogą, weszli na pokład, aby stwierdzić, że luksusowy jacht jest pusty. Kompletnie pusty. Próżno szukano śladów walki czy ewakuacyjnej paniki. Do opuszczenia pokładu (sprzęt ratunkowy nie został jednak naruszony) musiało dojść wieczorem. Nie zdążono zgasić telewizora. W barze pozostały nie dopite drinki. Karty odłożono w czasie gry, a sądząc z układu, musiano licytować co najmniej szlemika w piki. Radiostacja zachowała się nie uszkodzona, a w pożywieniu nie stwierdzono niczego trującego. Tylko załoga zniknęła, załoga i jedenastu pasażerów, w tym hollywoodzka gwiazdka, świetnie zapowiadający się scenarzysta, zachodnioniemiecki przemysłowiec, angielski arystokrata… Nietknięta pozostała również zawartość sejfów i podręcznych bagaży. Ba, w marynarce wiszącej za brydżystą znajdowało się kilkaset funtów. Na pokładzie jachtu dryfującego po idyllicznych, ciepłych wodach ocalała tylko jedna istota – stara papuga, która co chwila powtarzała gardłowo:

– To strrraszne! To strrraszne! Boooże!

24 lutego – inżynier Hobbeson z Bostonu, przebywający wraz z rodziną na malowniczej Dominice, wynajął samochód i udał się na przedwieczorny spacer. Jadąc skrajem opustoszałej plaży, natknął się nieoczekiwanie na gęsty kłąb mgły. Włączył długie światła… Pamięć odzyskał dokładnie w dwadzieścia cztery godziny później, w tymże samochodzie, dygocząc z zimna, przy własnym domu, na jednym z odleglejszych przedmieść Bostonu. Z licznika wynikało, że przejechał zaledwie kilkaset metrów. Żadna z badających sprawę komisji nie umiała wytłumaczyć, w jaki sposób Hobbeson pokonał parę tysięcy kilometrów, w tym część po wodzie? Nikt też nie potrafił dociec, co się stało z jego żoną i dwójką dzieci, które w trakcie spaceru na Dominice drzemały na tylnym siedzeniu wozu.

3 marca – w pobliżu Hamilton (Bermudy) wyłoniła się nieoczekiwanie amerykańska bojowa łódź podwodna, od dwóch miesięcy uważana za zaginioną. Jej rakiety z głowicami atomowymi znajdowały się na swoich miejscach, aparatura działała normalnie. Tylko załoga wyparowała. Pozostał jedynie zamknięty w toalecie w stanie krańcowego wyczerpania 23 – letni Bob Henderson. Siwy jak kot angorski, stracił pamięć, a jego umysł zredukował się do poziomu rocznego dziecka. Nieodwracalnie. Lekarzom udało się stwierdzić jedynie paniczny lęk przed jaskrawym światłem i wysokimi tonami z generatora. Staranna lustracja okrętu wykazała wszędzie wzorowy porządek. Nie brakowało ani jednego skafandra umożliwiającego podmorskie spacery. Komisja zadowoliła się konstatacją, że z bliżej nie znanego powodu załoga dokonała wynurzenia, opuściła jednostkę, którą następnie Henderson zamknął od wewnątrz i ponownie zanurzył. Dlaczego jednak to uczynił, co spowodowało jego głęboki szok i czym żywił się zamknięty w toalecie marynarz, nie wyjaśniono. Nie ustalono również, kto, bo przecież nie zidiociały Bob, wyprowadził okręt ponownie na powierzchnię. W prasie popołudniowej pojawiły się nawet opowiastki o człowieku – upiorze, mordującym załogę i żywiącym się dwa miesiące mięsem swoich towarzyszy…

Fawson zamknął ilustrowany tygodnik. Przez okno wlewał się żar tropikalnego popołudnia. Meff odpoczywał, dopiero wieczorem zamierzał wybrać się na spotkanie z jedną z ostatnich topielic, której namiary podsunęło mu diabelskie Who is who?

W dawnych spokojnych czasach zagadką diabelskiego trójkąta interesował się umiarkowanie, choć nie można powiedzieć, że zdecydowanie odrzucał wiarę w latające talerze i inne dziwy. Miał na ich temat osobistą teorię. Uważał, że są to po prostu odwiedziny naszych pra – prawnuków, zwiedzających za pomocą swojego “Cooka" czy “Orbisu" zamierzchłe czasy swoich przodków. Hipotezę tę popierałaby częstotliwość spotkań, a zarazem ich znikome kontaktowanie. Czasopodróżnicy (pod tym względem autorzy SF są zgodni) bezwzględnie muszą przestrzegać zasady nieingerencji w przeszłość, bo mogłoby to mieć przerażające następstwa na przyszłość. Dziś jednak umysł Meffa rozświetlił inny pomysł. Prostsze tłumaczenie. A jeśli sprawcą tych wszystkich nie wyjaśnionych zjawisk był jakiś nie zarejestrowany przez Who;s who? kolega? Jeśli w Trójkącie Bermudzkim po prostu działał szatan?!

Lepki zmierzch zapadł nad atramentowymi wodami Morza Karaibskiego. Mimo pędu powietrza na pokładzie awionetki, przystosowanej również do lądowania na wodzie, było duszno i parno. Pilot, smagły facecik, należał do ludzi przeliczających wszystko na odpowiednią porcję prawnych środków płatniczych. Gotów był polecieć i do piekła, byle wynajmujący zapłacił kurs powrotny i nie zadawał żadnych głupich pytań.

Dość szybko rozszyfrował zainteresowania Meffa, który cierpliwie studiował mapę z naniesionymi najświeższymi doniesieniami o zjawiskach dziwnych i niewytłumaczonych.

– Oni są złośliwi – odezwał się pilot mniej więcej po półgodzinie lotu.

– Kto? Wzruszenie ramionami.

– Oni. Kiedy chcesz ich spotkać, możesz krążyć i dziesięć lat w powietrzu. A, bywało, jednego dnia…

– Skąd pan wie, czego szukam? – zdziwił się neo-szatan.

– Proszę pana – w głosie aeronauty zabrzmiała cwaniacka pewność siebie – jesteśmy przyzwyczajeni do takich łowców przygód jak pan. Jeśli ktoś wynajmuje aeroplan i nocą, z mapą, każe krążyć po tych okolicach, to musi być albo przemytnikiem, albo poszukiwaczem historii niesamowitych. Na pana miejscu próbowałbym bardziej na północ.

– Wspomniał pan, że i panu przydarzyło się coś niezwykłego? Proszę mi opowiedzieć.

Pilot przejściowo stracił ochotę do wynurzeń, ale parę szeleszczących papierów, dowodzących, że pasażer jest dzianym frajerem, przywróciło mu zdolność mowy.

– Cztery lata temu – powiedział półgłosem – uczestniczyliśmy w akcji ratunkowej na skraju Morza Sargassowego. Jacht z uszkodzonym silnikiem utknął w wyjątkowo gęstej zupie z wodorostów. Leciałem wtedy z Teddym, on był szefem. Mieliśmy tylko zrzucić trochę sprzętu. Był wieczór podobny do dzisiejszego. Wylecieliśmy z Ford Lauderdale normalnie, minęliśmy Bahama i naraz, dokładnie o trzeciej w nocy, Ted powiedział: “Zapnij się mocno, Bili".

Wydawało mi się, że znam Teddy'ego jak ten silnik, ale wówczas nie poznawałem go. Był bardzo podniecony. Wstał z tego miejsca i niezależnie od pasów zaczął mnie jeszcze przywiązywać do fotela mocną liną. Zdjął mi przy tym słuchawki i wetknął w uszy dwie kulki z jakiegoś świństwa. Jego dziwnie pobladłą twarz pokrywał pot. A było chłodniej niż dzisiaj. Ciekawe, że nie zdobyłem się na protest. Zupełnie bez przyczyny ogarnął mnie strach. Aha, nie mieliśmy już wtedy kontaktu radiowego z bazą. Ze słuchawek zaczął się wydobywać dziwny wysoki brzęk. Co wydarzyło się potem, nie bardzo potrafię opowiedzieć. Nie słyszałem nic. Samolot wpadł w okropną wibrację – musiałem kurczowo, trzymać stery. Wysokościomierz nie działał. W pewnym momencie zorientowałem się, że zaledwie paręset metrów pode mną jest morze. Było gładkie, a jednak co kilkaset metrów strzelały z niego gejzery wysokie na kilkadziesiąt stóp. Ktoś mógłby pomyśleć – podmorski wulkan. Ale ja znam ten rejon. Tam jest potworna głębia. Patrzyłem jak urzeczony. Czułem, że od wody bije w naszą stronę jakaś ogromna siła przyciągająca, zmuszająca do poddania się. Puściłem stery. Teddy wetknął mi je ponownie. Wymachiwał rękami. A potem zarzucił mi na oczy ręcznik. Leciałem odcięty od świata, czując tylko wibracje na drążku sterów i nagle coś rzuciło samolotem, a mnie uderzył w twarz pęd powietrza. Spadł ręcznik. Kabina była otwarta i pusta. Spojrzałem w morze. Zza chmury wyszedł księżyc i cała bezkresna połać lśniła w blasku cicha i nieruchoma. Wydłubałem kulki z uszu – nic prócz warkotu silnika. Prawie natychmiast włączyło się radio… Proszę pana. ile ja miałem potem kłopotów. Oskarżono mnie o zabójstwo wspólnika. Na szczęście wyszło na jaw, że od czasu gdy porzuciła go żona, był trochę niezrównoważony, wspominał o samobójstwie. Poza pracą pasjonował się różdżkarstwem, okultyzmem. Może takiego właśnie potrzebowali i dlatego zadowolili się tylko jedną ofiarą…

25
{"b":"89162","o":1}