Литмир - Электронная Библиотека
A
A

XIX.

Ostatni dzień naszego świata miał przebieg normalny, można powiedzieć, banalny. Wszędzie ludzie oddawali się swoim zwykłym zajęciom, pracowali, kochali się, rodzili. Dzieci chodziły do szkół, młodzież na randki, wierzący do kościołów, niewierzący na kursokonferencje i wszyscy, z wyjątkiem tych, którzy umierali – żyli.

Poza częścią Szwajcarii i północnych Włoch w całej Europie panowała paskudna pogoda. Regiony centralne nawiedziło gwałtowne ochłodzenie. Od Helsinek po Paryż padał śnieg z deszczem. Na Morzu Północnym szalał sztorm. W Londynie święcono narodziny kolejnego potomka w rodzinie królewskiej. W Kopenhadze otwarto wystawę przetwórstwa spożywczego. Niewielkie trzęsienie ziemi odnotowano na Jawie. John Mnllory, samotny żeglarz brytyjski, przepłynął w rekordowym tempie dystans Grenlandia – Antarktyda. W Rzymie, w rejonie Złotego Domu, odkryto wspaniałe malowidła w grobowcach etruskich. Separatyści w Kenii złożyli broń. Prezydent USA wypowiedział się przeciwko inflacji. W pekińskim zoo przyszedł na świat niedźwiadek panda. Złapano włamywaczy do Banku Watykańskiego. Znakomite wyniki osiągnęli górnicy kopalni “Manifest Lipcowy" w Jastrzębiu. W Loch Ness rozpoczęto poszukiwania ichtiozaura – po raz pierwszy w sezonie jesienno – zimowym. Nowy katastroficzny film Spielberga splajtował – ludzie przestali się bać fantastyki. Po stu dziewięćdziesięciu ośmiu dniach zszedł naśladowca Szymona Słupnika, koczujący na kolumnie Nelsona pośrodku Trafalgar Square. W Madras urodziły się sześcioraczki. Pasażerowie porwanego samolotu “Lufthansy" szczęśliwie wracają do domu. Nieopodal Statuy Wolności wyłowiono zwłoki mężczyzny, którego policja nowojorska zidentyfikowała jako Larry'ego Bella, znanego przed laty artystę cyrkowego, posługującego się wówczas przezwiskiem Belfegor…

Łysy drżącą ręką uniósł pasek teleksu. Raport z USA nie nastrajał go optymistycznie. Szpakowaty odezwał się wreszcie, przysyłając telegram: “Wrócę pojutrze". Nie wiedzieć czemu, Łysy czuł podskórnie, że pojutrze może być za późno. Postawił Centralę w stan alarmu i gorączkowo usiłował się dowiedzieć od swego człowieka w Nowym Jorku, co wiadomo o śmierci Bella. Nie wiedzieli wiele prócz tego, że był na tropie, nie chciał zdradzić jakim, i że opiekował się stewardesą Brigitte Leblanc, przez przypadek uchronioną od śmierci na Atlantyku.

Ale Brigitte zniknęła. Widziano ją podobno w Bostonie, niemniej nowojorski informator nie potrafił dać szczegółowszych informacji, poza tym, że nie miał nadziei zobaczenia jej żywej.

Śmierć Bella, sprzątaczki w pokoju io8i, zniknięcie Brigitte, ciągłe.nieodnalezienie karła ongiś współpracującego z Bellem układało się w krwawą strużkę prowadzącą nie wiedzieć dokąd.

Z kolei laboratoria Centrali donosiły o wzmożonym niepokoju zwierząt doświadczalnych, które, choć rozmieszczone w różnych strefach ziemi, wykazywały identyczny niepokój. Biali od dawna posługiwali się tą metodą, aby przewidywać nadciąganie kataklizmów i przeciwdziałać im.

Jak mieli przeciwdziałać tym razem?

Łysy tarł czoło, aż jego sekretarz począł obawiać się, że zastępca szefa wypoleruje je do gołej kości. Pucołowaty i Albinos śledzili te poczynania z rosnącym niepokojem. Skąd stary wynalazł tak nieoperatywnego zmiennika?

– A może – odezwał się przerywając szlifowanie – za wcześnie zamknęliśmy sprawę don Diavola?

– Widzieliśmy przecież, jak cała czereda poszybowała do piekła!

– Tak, tak, ale został Fawson!

– Fawson to nie szatan, słyszeliśmy wszyscy opinię ojca Martineza – mruknął Pucołowaty – a poza tym bawi w Alpach z jakąś panienką i wydaje się poświęcać wyłącznie amorom.

– Czy jest śledzony? – zainteresował się Łysy.

– Stary nie kazał – powiedział Cherubinek.

– Stary, stary – żachnął się Zastępca. – Uważam, że natychmiast ktoś powinien udać się do Zermatt. Kto jest wolny w tamtym regionie?

– Rozważałem sprawę w mojej sekcji – odezwał się Albinos – są duże trudności, ostatniej nocy przeszła nad tym obszarem niezwykle intensywna burza śnieżna. Wszystkie szlaki w kantonach południowych są nieprzejezdne. Zwłaszcza w Vallais. Tamtejsi magicy od odśnieżania znowu zaspali. Może jutro… Mamy tylko na podsłuchu telefon. Z Zermatt w ciągu dwóch dni od swego przyjazdu Fawson nie telefonował nigdzie. Ani on, ani ona.

– Może rzeczywiście jestem zbyt podejrzliwy – zgodził się Łysy.

Ładna dziewczyna, nawet z przefarbowanymi włosami, zawszę da sobie radę. Brigitte odszukała taksówkarza, który wiózł ją poprzedniego dnia.

– Pytali mnie o panią – powiedział taksiarz – ale proszę być spokojną, nie powiem o tej rozmowie, co będę się wysługiwał glinom. Mówiłem tylko, gdzie zawiozłem pani faceta…Szkoda że go tak załatwili. Ale nie ma pani co tam jechać, gliny tkwią w tej ruderze cały czas… Mordercy inie złapali. Chyba to był jakiś garbaty żebrak…

Pół dnia Brigitte spędziła przy telefonie, dzwoniąc do wszystkich White'ów, jacy znajdują się w książce telefonicznej supermetropolii, i mówiąc na dzień dobry: “Sześć razy sześć". Nikt nie reagował na hasło, wprawdzie diabelskie, ale przeciwnej stronie doskonale znane, zaś White'ów było w mieście kilka tysięcy. Może ten właściwy był akurat nieobecny albo krył się pod innym nazwiskiem? Zresztą Bell mógł telefonować do jego pracy. Gdzie była ta praca? Brigitte patrzyła z rozpaczą na ołowiane niebo, bezradna jak małe dziecko szukające numeru do świętego Mikołaja. Wiadomość o śmierci Larry'ego przyjęła bardzo dzielnie. Było to lepsze niż niepewność. A poza tym wszystkim zdawała sobie sprawę, że romans ze starszym (choć znakomitym) panem miał wszelkie cechy tymczasowości. Co więc pchało ją do kontynuowania śledztwa? Strach i przeświadczenie, że najlepszą ucieczką jest gonitwa? Chęć zemsty? Może jakieś bezcielesne przeznaczenie?

Koło drugiej (w Zermatt był już wieczór, drogi dojazdowe nadal pozostawały nie przetarte, co bynajmniej nie martwiło narciarzy) Brigitte znalazła się na słynnym cyplu Manhattanu, w lesie wieżowców wyrosłych z grzybni podziemnych skarbców. Przypomniał się jej jeden z prywatnych detektywów, z którym kontaktował się Larry. Nie znała nazwiska, ale przysłuchując się rozmowie, zapamiętała adres. Może ów następca Pinkertona ma kontakt z detektywem paryskim?… Albo z Białymi?

Ody mijała jeden z drapaczy, nagły impuls kazał się jej obrócić. W szklanych drzwiach znikała akurat drobna figurka staruszki w czerni. Ten garb, charakterystyczny krok… Stewardesa wiedziała cokolwiek o imitatorskich talentach Gnoma. Mimo lęku pośpieszyła za starczą sylwetką. W takim tłumie chyba mnie nie zabije? W hallu znalazła się akurat, kiedy postać w żałobie zniknęła w szybkobieżnej windzie. Brigitte zatrzymała się. Jak odnaleźć kogokolwiek w gmachu o setce pięter i tysiącu biur…

– Czy mogę pani czymś służyć? – obok dziewczyny wyrósł przystojny portier…

– Zauważyłam znajomą – bąknęła Brigitte – znaczy, znajomą mamy, nie znam jej nazwiska, taka nieduża staruszka w czerni…

– Ach, pani Gimble! Biuro spedycyjne “Gimble i Synowie". Wczoraj wynajęła u nas wszystkie pomieszczenia n – a najwyższym piętrze. Zdaje się, że jest w trakcie urządzania. Zaraz panią połączę…

– Pójdę sama! – Portier udzielił jej cennych informacji, ale gapił się tak bezczelnie, że nie miała zamiaru kontynuować rozmowy.

– Starowinka robi interesy z rozmachem. Od roku ten lokal, ze względu na koszty, świecił pustką… A może byśmy gdzieś razem wpadli na lunch?

– Może jutro – powiedziała Brigitte i wycofała się na ulicę. Popatrzyła na szklaną ścianę, na której szczycie Priap wił sobie gniazdo, na pewno w żadnym zbożnym celu. Ale może się myliła? Niemożliwe. Musiała wierzyć swojej intuicji.

Zresztą intuicja starała się nie zawieść pokładanego w niej zaufania. Zaprowadziła pannę Leblanc szybko do biura usług detektywistycznych “Burt White, V piętro, od windy w lewo". Wewnątrz, w promieniach jarzeniówek, wygrzewała się tęga blondyna, która od razu obrzuciła Brigitte, a może tylko jej farbowane włosy nieprzyjaznym spojrzeniem.

– Do kogo?

– Do pana White'a. Mój przyjaciel…

Ale sekretarka nie miała czasu ani ochoty zajmować się czyimkolwiek przyjacielem, zwłaszcza że całą jej energię pochłaniało malowanie paznokci.

– Szefa nie ma. Będzie za cztery godziny…

– Ale to pilne. Czy można by go gdzieś znaleźć?…

– Nie można by. Poczekalnia jest obok.

Weszła, usiadła. Miała sporo czasu, aby śledzić wskazówki ściennego zegara wolno, ale konsekwentnie postępujące naprzód. W pewnym momencie, gdy sekretarka leniwie, jak tłusty kot, zanosiła jakieś papiery do gabinetu, Brigitte udało się zajrzeć do wnętrza. Za szerokim jak Champs Elysees biurkiem znajdował się fotel, a za fotelem z jednej strony statuetka Temidy, z drugiej kopia Madonny Sykstyńskiej.

Panna Leblanc poczuła z otuchą, że znalazła się we właściwym miejscu.

Dzień miał się ku końcowi. Szczyty górskie łapały jeszcze trochę światła, ale w dolinie zapadł zmrok, rozświetlany dziesiątkami drobnych, ciepłych iskierek. Pod każdą krył się jakiś pokoik, jacyś ludzie, najczęściej dwoje ludzi.

Anita, jakby chcąc zrekompensować Meffowi cały dzień spędzony osobno, zaproponowała wieczorny spacer. Z narciarskich wyczynów wróciła, dopiero gdy zapadł zmierzch, na szczęście Norweg został w tyle, na jakimś ostrym zjeździe.

Co się odwlecze, to nie uciecze – pomyślał Meff, ale natychmiast zastanowił się nad względami bezpieczeństwa. Na poddaszu był w zasadzie nie zagrożony. Mansarda Norwegów i jakiegoś małżeństwa z dzieckiem znajdowała się na końcu niesłychanie skrzypiącego korytarza. Okno wychodziło na jedyną drogę prowadzącą do pensjonatu. W każdej sytuacji pozostawało dość czasu, aby zniknąć, zapaść się pod ziemię czy użyć piekielnego ognia, którego zastosowania nie wzbraniała żadna z międzynarodowych konwencji. Ale spacer? Cienie zrobiły się gęste, nieprzyjemne… Za każdym krzaczkiem mógł się ukrywać funkcjonariusz konkurencji albo egzorcysta…

Fawson wybrał rozwiązanie kompromisowe, to znaczy wyszedł z pensjonatu, ale już na pierwszym schodku potknął się i zjechał po dwunastu stopniach, wywijając po drodze podwójne salto i spiralę śmierci. Kiedy uniósł się z zaspy, grymas cierpienia wykrzywiał mu twarz. Każde poruszenie nogą wywoływało syk bólu.

50
{"b":"89162","o":1}