Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Moja torba!

Poczuł się raźniej. Tak raźnie, że nie zadał sobie pytania, w jaki sposób jego bagaż, który zniknąć musiał na którejś z wcześniejszych stacji, zdołał wyprzedzić go w tych zalesionych górach, W środku wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Teraz, w świetle odzyskanej latarki, odczytał koślawy napis na kartce papieru, którą ktoś przypiął do uchwytu: “Jeszcze jest czas, zawróć!"

Podróżny wzruszył ramionami. Postąpił krok naprzód i naraz zalały go potoki światła i przygwoździły krótkie, acz treściwe słowa:

– Stać! Nie ruszać się! Ręce do góry!

Szpakowaty z trudem taił zdenerwowanie. Większość współpracowników nigdy nie widziała szefa w równie złym humorze. Zresztą prawdę powiedziawszy, ostatnimi czasy widywali go rzadko. Ich kontakty ograniczały się do wspólnego spędzania świąt i akademii.

– Stało się źle, że dowiedzieliśmy się o fakcie z opóźnieniem. Co gorsza, jak dotąd, nie udało nam się go zatrzymać. A przecież nie powinien opuścić w ogóle kontynentu.

Albinos siedzący na rogu stołu poruszył się niespokojnie.

– Mamy spętane ręce – rzekł – obowiązuje przecież ten nieszczęsny zakaz stosowania przemocy bezpośredniej! Inaczej strąciłbym jego samolot albo…

– Wiesz, że to są zasady, które nie zależą ode mnie – Szpakowaty rozłożył bezradnie ręce i nogi – kto mógł się spodziewać. A co ty o tym sądzisz?

Wezwany do odpowiedzi pulchny cherubinek w drucianych okularach poderwał się z miejsca jak za ukłuciem pinezki.

– Nie ma co ukrywać! Od lat zajmowaliśmy się bardziej sprawozdawczością niż interwencją. Oczywiście, mieliśmy określone sektory pod obserwacją, ale nic się nie działo. Niektórym kolegom zaczęło się wydawać, że tak już będzie zawsze, i praktycznie nie braliśmy pod uwagę możliwości, że nagle ruszą do działania…

– Przestańmy biadolić! – przerwał szef. – Mówmy o faktach. Wezwanie dotarło do adresata trzy dni temu. Wiemy, kto go wezwał, dokąd, nie mamy pojęcia natomiast, w jakim celu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że szykują coś paskudnego. Ze wstępnej analizy akt wynika, że nie jest to człowiek przypadkowy, a cała akcja może być najpoważniejszą próbą, na jaką nas wystawiono od wielu lat.

– Kryptonim “Trzy szóstki"? – spytał Albinos.

– Może nawet “Sześć szóstek". Kabaliści mówią o niekorzystnych koniunkcjach ciał niebieskich, pola przewidywań pesymistycznych pokrywają się… Oczywiście, to tylko najgroźniejsza hipoteza, ale nie możemy jej wykluczyć.

Zapadła cisza. Kilkunastu młodych pracowników, zgromadzonych wokół stołu, utkwiło oczy w szefie. Niektórzy zresztą pospiesznie przywoływani z odległych placówek, widzieli go po raz pierwszy. Ten spojrzał na zegarek.

– Aktualnie powinien znajdować się już w pobliżu celu. Jakie mamy możliwości wariantu C – 67?

– Praktycznie żadnych – odpowiedział Albinos. – Linię interwencyjną uruchomiliśmy pół godziny za późno.

– Zatem pozostaje ewentualność P – 94. Opóźnić przynajmniej częściowo działania przeciwników, dopóki nie zorientujemy się w ich zamiarach.

– A gdyby tak D – 8? – zapytała nagle milcząca dotąd blondynka.

Szpakowaty tylko pokiwał głową.

– Minęły czasy, kiedy byliśmy wszechmocni. Nasze możliwości skurczyły się. Ponadto obowiązuje dyrektywa nr 5 zabraniająca ujawniania się bezpośredniego. Możemy działać wyłącznie poprzez pośredników, a na kim można dziś polegać?

– Czy moglibyśmy przynajmniej dowiedzieć się, jak wygląda ten człowiek? – odezwała się szczupła rudawa.

– Proszę bardzo – powiedział szef. W owalnym pokoju przygasło światło, na obraz przedstawiający Sąd Ostateczny (Szpakowaty bardzo go lubił) opuściło się płótno ekranu. – Projekcja, proszę!

Zdjęcia robiono zapewne z ukrytej kamery. Parę ujęć z ulicy, z dworca lotniczego, z biura. W sekwencji biurowej obok mężczyzny występowała kobieta. Mężczyzna po trzydziestce, ciemny blondyn w okularach, rozluźnił krawat. Kobieta, oparta o biurko, unosiła spódniczkę…

– Starczy! Wstrzymać projekcję – zadecydował Szpakowaty.

Trzymanie rąk wysoko ponad głową nie jest ani miłe, ani wygodne, zwłaszcza jeśli w oczy bije światło reflektora, a obcy głos brzmi rozkazująco i stanowczo. Głupia sytuacja! Meff upuścił świeżo odzyskany neseser i zmrużył oczy. W krąg światła wszedł mężczyzna, który mimo tubylczej fufajki i gumiaków wydał się podróżnemu dziwnie znajomy. Ależ tak! Portorykańczyk, doręczyciel koperty. Tu, w tej górskiej, środkowoeuropejskiej głuszy? Południowiec sprawnie obmacał Amerykanina, wyłuskał mu spod pachy broń i pchnąwszy go energicznie w plecy, zakomenderował:

– Idziemy!

Reflektory pogasły. Mimo to nie zapadł kompletny mrok, parę metrów dalej zamajaczyła furtka, a za nią niski, brzydki dom z siporeksu, którego pretensjonalne schody (lastriko) oświetlała jedna żarówka na drucie. Na schodach stało jeszcze dwóch smagłolicych, chyba bliźniaków rzekomego Portorykańczyka, przy czym, mimo identyczności rysów, jeden był odrobinę bardziej żółty, a drugi dwa tony czarniejszy.

Weszli. Już od progu uderzył przybysza zaduch dawno nie wietrzonego wnętrza. Bukiet woni wzbogacał dodatkowo odór medykamentów oraz lekko odczuwalny, acz wszechobecny zapach siarki. Cały budynek wypełniała jedna obszerna izba z rozwalonym wyrem, na którym Meff dostrzegł śpiącego psa. Kuchnia musiała mieścić się w przybudówce. Na głos kroków wychynęła z niej baba w halce, rozczochrana, w wieku nieokreślonym, ale płci intensywnej.

– Niech siada – rzekła łamaną angielszczyzną, podając przybyłemu szklankę pełną przejrzystej cieczy.

– Dziękuję!

Wypił duszkiem, a oczy wyszły mu z orbit, ponieważ, zamiast spodziewanej wody, wyschłe emocją gardło weszło w kontakt z wysokoprocentowym alkoholem.

– Zagryziemy? – spytała gospodyni, wypijając swoją działkę bez zmrużenia krwistego oka. – Może grzybka?

Łapiąc powietrze skinął głową. Baba (wzdragam się przed użyciem określenia – kobieta) podeszła do ściany, urwała tęgi kawał rozpanoszonego na niej grzyba i cisnęła podróżnemu.

– Ja… w związku… z tym czekiem przybyłem… – bełkotał.

– Powtórzymy? – krwistooka nalała już następny stakańczyk.

Co kraj, to obyczaj – pomyślał Meff, uświadamiając sobie, że od chwili przekroczenia granicy zauważał coraz mniej osób trzeźwych. Wypili. Od ściany doleciał cichy skowyt któregoś z czarnych.

– Poszły! – warknęła gospodyni.

Ciepło rozlało się po całym ciele przybysza. Umysł pojaśniał jak przy włączeniu długich świateł, natomiast wzrok zmętniał. Siadł na zydlu, który zamiast trzech nóg miał dwie i trzymał się wbrew elementarnym prawom fizyki. Może po prostu wrośnięty był w klepisko.

Trzecia kolejka zrobiła już mniejsze wrażenie na Meffie, wywołała jednak wzmożone błagania kolorowych. Znów rozległ się ni to jęk, ni skomlenie.

– Poszły won! – wrzasnęła baba i cisnęła szklanką. Stało się coś zadziwiającego. Szklanka poszybowała linią sinusoidy, stuknęła w łeb każdego z fagasów, po czym, zatoczywszy łuk, jaki nie śnił się najstarszym australijskim mistrzom bumerangów, wróciła do ręki gospodyni. Meff nie zdążył jeszcze wyjść ze zdumienia, aż tu trzej bliźniacy skoczyli ku sobie, zbili, się w kupę i niepojętym sposobem, utworzywszy jednego nalanego chłopa, o twarzy pokrytej trzydniową szczeciną, tyłem wycofali się za drzwi.

– Upiłem się – przemknęło podróżnemu. – Wstyd!

– Długa droga, ciężka droga – powiedziała baba, przecierając usta wierzchem kostropatej dłoni. – Czekajta chwilę, ogarnę się! – To mówiąc dała nurka w ciemnawą jamę przybudówki.

Filar Dużego Międzynarodowego Konsorcjum Obrotu Materiałami Różnymi pozostał sam, jeśli nie liczyć kosmatego psa, czy może kozła, dyszącego sennie wśród pierzyn, na piarżystym wyrku. Z dworu, dokąd udał się zadziwiający “Samotrzeć", nie dolatywał żaden odgłos. Meff rozejrzał się po izbie. Ubóstwo walczyło w niej o prymat z zapuszczeniem. Żarówka, najwyżej dwudziestka, kryła się w girlandach wieloletnich lepów na muchy, w kącie dostrzegł obfitość gumiaków i innych nie zidentyfikowanych części garderoby, na stole, pośród słoików i butelek, piętrzyło się kilkanaście książek i periodyków. Jedynym okazalszym przedmiotem była stojąca w kącie skomplikowana aparatura, przypominająca nowoczesną rzeźbę, sporządzoną ze słojów, szklanych i gumowych rurek. Całość bulgotała jakąś nierytmiczną pieśń bez słów, którą Meff uznał za typowego bluesa tej części Europy. Nic nie wskazywało, żeby mieszkańcy domu na pustkowiu mogli być posiadaczami drugiej połówki czeku.

– Już jestem!

Meff zerwałby się na równe nogi, gdyby nie to, że jego wytworny sztruks zdążył przykleić się do zydla, a ten, jak pamiętamy, był mocno zintegrowany z polepą. Pełne zaskoczenie. Głos był niski, choć o przyjemnym brzmieniu – alt dojrzałej, ale ciągle pociągającej kobiety. Zrobiło się jaśniej. Gospodyni ubyło ze czterdzieści lat. Była teraz wiotka, ciemnowłosa, włosy o metalicznym połysku zdołała upiąć w jakąś kunsztowną fryzurę, oczy emanowały siłą i witalnością, a usta, ozdoba brzoskwiniowej twarzy, lśniły naturalnym niemakijażowym karminem, co najniezwyklejsze – była to ta sama, co przed chwilą, osoba.

Przez głowę podróżnego przebiegło ulubione powiedzonko Teddy'ego, zawodowego szulera z Las Yegas: “Nie ma brzydkich kobiet, jest co najwyżej za mało wódki". Najwyraźniej słowo stało się ciałem!

– Beta – przedstawiła się niewiasta, podając tutejszym zwyczajem do ucałowania delikatną rączkę, pachnącą “Soir de Paris".

– Meff.

– Proszę wybaczyć to może niezbyt miłe powitanie, ale względy ostrożności… Stary, mógłbyś się wreszcie obudzić!

Piernaty zafalowały, to, co początkowo można było wziąć za zwierza, okazało się mężczyzną w kożuchu i czapce wywróconej włosem na wierzch. Aliści dwa ruchy starczyły i, jak jedwabnik z kokona, z przebrania wyłonił się osobnik w czarnym welurowym garniturze, o siwej bródce, ozdabiającej wychudłą twarz, jakby żywcem pożyczoną od zagłodzonych bohaterów el Greca.

2
{"b":"89162","o":1}