Литмир - Электронная Библиотека
A
A

II.

Przebudzenie było równie paskudne jak zaśnięcie. Podróżny ocknął się mokry od rosy, z drewnianym językiem, wyschniętym gardłem, spuchniętą wątrobą i obolałym karkiem. Słoneczko stało wysoko na pogodnym niebie. Góry lśniły wilgotną zielenią, w wyższych partiach rozpościerały się łąki czy hale, na których, nie miał lornetki, ale mógłby przysiąc – pasły się stada owiec. Sytuacja wyglądała cokolwiek upokarzająco. On, przedstawiciel bądź co bądź kultury śródziemnomorskiej (w wydaniu amerykańskim), leżał z gołym tyłkiem, spodniami zwiniętymi w obwarzanek na jednej nodze, wtulony w omszały pień starego buka.

– Rany koguta, współżyłem z drzewem?!

Dookoła nie uświadczyłbyś żywej duszy. Kawałki gruzu, parę dzikich jabłoni, krzaki malin wskazywały, że bardzo dawno temu znajdowało się tu jakieś gospodarstwo.

– Co za koszmarny sen? Gdzie się podział ten dom?

Nad ścieżką, dziesięć metrów za nim, dyndał sznur, i którego osobiście zdejmował torbę. Sama torba, nie wypatroszona, leżała w krzakach. Broń spoczywała, spocona jak ruda mysz, pod pachą.

Nic nie rozumiał. Zajrzał do portfela: wszystko w porządku, tylko ani śladu kartki, koperty i połówki czeku.

– Ach. prawda, stryj podarł! – rzekł do siebie. A potem zaczął prawie wołać. – Co to wszystko było? Jaki stryj, kim ja właściwie jestem?! – Jeszcze raz wywrócił wszystkie kieszenie, nigdzie jednak nie znalazł ani otrzymanych paczek banknotów (szkoda), ani siedmiu kopert (może i lepiej).

Sytuacja przedstawiała się idiotycznie. Sen, nie sen? Co naprawdę znaczyła diabelska ceremonia, co miał na celu dziwaczny wykład o manicheizmie czy iście kameleonowe przemiany wyuzdanej gospodyni? Nie, stanowczo zbyt dużo jak na jedną noc!

Meff wrócił na gruzowisko. Szukał śladów wczorajszej libacji. Nie upił się przecież powietrzem. Po dobrym kwadransie znalazł nie dopitą butelkę samogonu. Na samo wspomnienie chwyciły go mdłości. Kiedy zwracał matce naturze jej hojne dary, zresztą bez śladu krewetek i kawioru, na polankę przydreptała koza. Popatrzyła na niego dużymi smutnymi oczami nierozumianego filozofa, osadzonymi ponad długim wychudłym pyskiem, przypominającym, co za durne skojarzenie, bohaterów el Greca…

– Meee!

Zerknął na jej kopytka. Na jednym było coś, co z biedą mogłoby uchodzić za stary lakierek.

– Stryjek! – wrzasnął Meff i rzucił się w stronę zarośli.

Tam już na niego czekali.

Było ich dwóch w mundurach straży granicznej.

– Kłamiecie bardzo nieudolnie, obywatelu – powiedział, w swoim mniemaniu po niemiecku, zezowaty mężczyzna z dystynkcjami sierżanta – nie my będziemy się wami zajmować, już wkrótce zjawią się osoby bardziej powołane, ale z czystej życzliwości mówimy wam: wasze opowieści nie trzymają się kupy. Absolutnie!

Rozmowa miała miejsce w maleńkim, gościnnie zakratowanym pokoiku równie niewielkiej strażnicy na skraju wsi. Dotarli tam w godzinę po wyciągnięciu Meffa z krzaków.

Teren okazał się znacznie bardziej zaludniony, niż Meff mógł przypuszczać poprzedniego dnia. Tubylcy kręcili się to tu, to tam, może niezbyt celowo i wydajnie, ale w każdym razie sprawiali wrażenie zapracowanych. Krótka rozmowa zapoznawcza nie należała do przyjemnych. Niezgodność w dokumentach, łamany akcent i zdenerwowanie podróżnego przesądziły o jego zatrzymaniu. Strażnicy uprzejmie, choć zdecydowanie, wyprowadzili go z zarośli na ścieżkę, która po paruset metrach przemieniła się w leśną, sądząc po koleinach, często uczęszczaną drogę, ta zaś wyprowadziła ich na skraj wsi. W osadzie pierwszą rzeczą, na jaką zwrócił uwagę zatrzymany, był długi i smutny szereg tubylców, stojących pod zamkniętymi drzwiami niewielkiego pawilonu.

– Co ci ludzie robią? – zapytał Meff.

– Stoją – lakonicznie odpowiedział młodszy z mundurowych.

– Ale po co?

– Może otworzą – stwierdził sierżant.

– A co jest tam w środku?

– Nic – powiedział młodszy i lekko westchnął.

– Jak to, przecież napisane jest: “Towary różne i mieszane".

– A co ma pisać? – mruknął podoficer. – Zresztą, może dziś coś rzucą.

– W takim razie, po co ci ludzie stoją już teraz? – w glosie podróżnego brzmiało coraz większe zdziwienie.

– Bo wolno – ożywił się młodszy – tam wolno stać, grupować się, a nawet gromadzić… – Umilkł zgaszony wymownym spojrzeniem starszego.

Dalsza droga do strażnicy przebiegła w regulaminowym milczeniu. Budyneczek na pierwszy rzut oka robił wrażenie schludne i solidne. Na drugi rzut nie bardzo starczało czasu, zwłaszcza że uwagę zatrzymanego przykuł duży napis: “Oglądanie obiektu wzbronione pod karą". Nie była to jedyna wywieszka. Obok drzwi wietrzył się spory transparent:,,Ta granica nie dzieli, lecz łączy ludzi". Ktoś dopisał poniżej “parami", zostało to zamazane, ale złośliwy wyraz wyzierał spod farby. Obok wisiał plakat: “Przemytnicy wysiadka", co jakiś żartowniś przerobił na “odsiadka". Jak widać, okolica należała do stron wysoko rozwiniętych pod względem poczucia humoru.

Meff zachowywał się biernie. Jeszcze w górach rozważył różne wersje postępowania. Po pierwszych indagacjach zorientował się, że logiczne wytłumaczenie swego pobytu w strefie przygranicznej jest niewykonalne – mógł co najwyżej liczyć na wsparcie swojej ambasady. Z kolei ewentualna próba rozbrojenia żołnierzy i ucieczki zawierała zbyt wiele ryzyka. Inna sprawa, że sama obecność mundurowych po niesamowitych przeżyciach nocy dawała mu poczucie dwuznacznego wprawdzie, ale jednak bezpieczeństwa.

Już we wsi minął ich, pokiwawszy dłonią, mężczyzna na rowerze. Tym razem bez zająca. Pies biegnący za nim obrzucił Meffa wzrokiem pełnym jadowitej satysfakcji. Doniósł pewnie któryś z tych dwóch – pomyślał podróżny.

W strażnicy dano mu wiadro wielofunkcyjnej wody do mycia i picia. Chciano też zabrać sznurowadła, ale, ku zaskoczeniu podoficera, buty cudzoziemca nie miały sznurowadeł i zapinały się na dziwaczne przyssawki. Zadowolono się odebraniem torby i dokumentów. Z bronią Meff pożegnał się znacznie wcześniej. Sądząc po odgłosach docierających przez ścianę, długo naradzano się, telefonowano, znów naradzano. Najwyraźniej dziwny aresztant nie pasował do istniejących schematów i regulaminów.

– Powtarzam, wasza opowieść nie trzyma się kupy. Twierdzicie, że nazywacie się Meff Fawson, i to się jeszcze zgadza z dokumentem, podobnie jak narodowość i miejsce zamieszkania. Ale na tym koniec. W waszym paszporcie brak nawet stempla stwierdzającego przekroczenie granicy… – ciągnął sierżant.

– Ktoś musiał zapomnieć przystawić…

– Mało prawdopodobne. Twierdzicie też, że przybyliście do swego stryja. Konkretnie, dokąd?

– Stryj mieszka tam w lesie w takim domu z pustaków…

– W tym sęk, obywatelu, że w całej okolicy nie ma nikogo o nazwisku choćby zbliżonym do waszego, na terenie zaś, w którym przebywaliście, znajduje się od lat rezerwat ścisły i nie ma żadnych zabudowań. A jak wygląda ten wasz stryj?

– No, starszy szczupły jegomość w wieku stu czterdziestu dwu lat. Ale w papierach ma osiemdziesiąt jeden – ożywił się Meff. – Żyje, chyba bez ślubu, z kobietą o imieniu Beta. Brunetka, w zależności od ubioru wygląda na trzydzieści bądź na sześćdziesiąt lat…

Sierżant i ten młodszy wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– Dalej upieracie się przy zeznaniu, że nie przywiózł was autobus?

– Nie, przyjechałem pociągiem. Śmieszną archaiczną ciuchcią. Tego dnia maszynista pojechał dalej niż zwykle. Miejscowość, w której stanęliśmy, nazywała się chyba tak. – Napisał nazwę na kartce papieru.

– I chcecie, żebyśmy w to uwierzyli?

– Tak było.

– Obywatelu, czy raczej, panie Fawson. W naszym regionie nawet kłamać trzeba umieć. Kolejka, o której mówicie, kończy swój bieg dziesięć kilometrów wcześniej.

– Ale tym razem pojechała dalej!

– To niemożliwe.

– Dlaczego?

– Pozwólcie ze mną. – Sierżant przeprowadził Meffa do tylnego okna strażnicy. Rozciągał się z niego widok piękny, choć bez przesady. Teren ostro opadał w dół, przechodząc w zagajnik, który kończył się nad brzegiem rozległego, chyba sztucznego jeziora.

– Stacja, na której rzekomo pan wysiadł, znajduje się mniej więcej pod wschodnią zatoką zbiornika. Tamę postawiono dwadzieścia lat temu.

Zamęt w głowie Meffa narastał zamiast maleć. Czyżby tam, w pociągu, doznał udaru, amnezji, może ktoś rzucił na niego urok? Fakty świadczyły, że całą dobę musiał być nieprzytomny i pogrążony w halucynacjach.

– Jeszcze wczoraj zgłosiła się do nas pasażerka pociągu, obywatelka Hortensja G. Zeznała, że jakiś cudzoziemiec, tu podała pański rysopis, indagował ją o drogę do granicy…

– Może taka czerniawa, w chuście, z bagażem owiniętym w koc? Doskonale ją pamiętam. Wysiadła na przedostatniej stacji.

– Znów wyrażacie się nieprecyzyjnie. Wysiadła razem z panem na ostatniej stacji…

A więc sen. Jednak sen i Dzięki Bogu! Pal sześć idiotyczny czek, pieniądze, wszystkich diabłów. Trzeba jak najszybciej wyplątać się z tych nieporozumień, wrócić do domu i pójść do dobrego psychiatry.

Cudzoziemiec przymknął oczy. Ale kiedy je otworzył, jego wzrok, przemierzywszy ścianę strażnicy, zatrzymał się na jednej z wiszących tam fotografii.

– To! To! – wrzasnął niemal bezwiednie.

– Zgadza się. To jedna z ostatnich fotografii zatopionej stacji. A ten mały szkrab w koszuli to ja – rzekł z uśmiechem sierżant. – Ale zaraz! Skąd pan, jako cudzoziemiec, który nigdy nie bawił w naszych stronach, może wiedzieć, jak wyglądała stacja?

Znowu zrobiło mu się gorąco. Od czasu kiedy przez pomyłkę zakradł się w nocy do sypialni matki swej sympatii, w czym zorientował się dopiero rano, nigdy nie znalazł się w większych tarapatach. Tymczasem podoficer wywlókł ponownie sprawę broni znalezionej przy podróżnym. Kto mu ją dał, a w jakim celu, czy zamierzał jej użyć?

– Pistolet miałem cały czas ze sobą od chwili wyjazdu z domu.

Sierżant nieomal wybuchnął śmiechem:

– Nie symulujcie zidiocenia, mister Fawson. Pańskie zeznanie stawia kropę nad,,ś" w naszym śledztwie. Mamy najlepszy dowód nielegalnego przekroczenia przez was granicy, wwóz broni jest do nas surowo zakazany, i niemożliwy!

5
{"b":"89162","o":1}