Wywiad ze stewardesą, która, uwięziona rzekomo w windzie, nie zdążyła na własną śmierć, pokazano w wieczornych wiadomościach. Priap dowiedział się, że sfuszerował. Ponieważ kontakt z szefem miał wyznaczony na godzinę dziesiątą czasu nowojorskiego, postanowił “wyczyścić" teren wcześniej, by móc zameldować o wykonaniu zadania w stu procentach. Niestety, dopiero nad ranem ustalił, w którym hotelu zatrzymała się dziewczyna. Odszukał odpowiedni telefon. Przedstawiwszy się jako reporter “Paris Matcha", zdołał umówić się na wywiad w samo południe w barku na hotelowej antresoli. Miał ze sobą świetną, szybko działającą truciznę, kuzynkę słynnej kurary, wywołującą objawy ataku serca i niewykrywalną tradycyjnymi metodami hematologicznymi. Po seansie łączności i otrzymaniu wszelkich informacji – pomysł z bombą atomową uznał za najlepszy z happeningów, w jakim udawało mu się uczestniczyć – postanowił zlikwidować Brigitte najpóźniej do pierwszej. Następnie miał w planie złożenie wizyty Geraldowi Blake, sfiksowanemu fizykowi, który od czasu rozstania z żoną i Instytutem mieszkał w brzydkiej willi w New Jersey, hodując kwiaty i żyjąc z bombą. Nie, nie z seksbombą. Z bombą atomową. Blake był naukowym geniuszem i schizofrenikiem, co zresztą często chadza w parze. Skonstruowaną własnoręcznie bombę posiadał od paru lat, otaczał ją czcią i szacunkiem, nikomu nie pokazywał i raczej nie miał zamiaru użyć. Starczało mu poczucie władzy nad życiem i śmiercią kilkunastomilionowej aglomeracji.
Gnom nie miał złudzeń, że Blake odda mu swój skarb dobrowolnie, ale nie przewidywał większych komplikacji. Po opuszczeniu rudery, w której koczował (nie była to aż taka rudera, żeby nie posiadać kasy pancernej, zdolnej ukryć biologiczny nadajnik), jako mała garbata staruszka wskoczył do pierwszej z brzegu taksówki, wymieniając nazwę pewnego niezbyt drogiego hotelu na Manhattanie.
Spędziwszy tam kilkanaście minut w damskiej toalecie, wyszedł ku zgorszeniu innych klientek już jako stuprocentowy mężczyzna, wprawdzie garbaty, ale odziany światowo, z mnóstwem sprzętu, który przedtem starannie ukrywał pod spódnicą – z kamerą, fotoaparatem, magnetofonem, notesem. Pozostało najprostsze. Spotkać Brigitte i ją zabić!
Przez cały wieczór i noc Larry Bell zwijał się jak w ukropie. Zatelefonował do szpitala, gdzie zostawił Fantomasza, Hipermana, Mumię i Black Tigera. W ich stanie zachodziła szybka poprawa. Za parę dni, twierdził lekarz, będą mogli wstać. Parę dni. Długo! Instynkt podpowiadał Belfegorowi, że liczy się każda minuta. Gdyby uczniowie byli zdrowi, wyprawiłby ich na cztery strony świata do miejsc, w których zginęły stewardesy, aby wytropić pozostałych wspólników zaangażowanych przez nieboszczyka Diavolo. Tak musi stracić jeszcze co najmniej czterdzieści osiem godzin… No trudno. Zaopatrzył się natomiast w rozmaite akcesoria, mogące być użyteczne w niebezpiecznej rozgrywce – nabył kawałek poświęconej kredy prosto z Rzymu, uzupełnił pojemnik świeżą porcją święconej wody, postarał się o osi – nowy kołek i o różaniec pewnej błogosławionej zakonnicy.
Uzbrajając się metafizycznie, nie zaniedbał działań na wskroś materialistycznych. W sklepie niedaleko Central Parku nabył komplet broni, którą można by było wyposażyć mały oddział Ojca Chrzestnego, zdobył również komplet charakteryzacyjny, pozwalający przepoczwarzyć się przy odrobinie wysiłku w sobowtóra Mister Priapa.
Rano detektyw telefonicznie zaangażowany w Paryżu poinformował Bella, że lekarz odpowiadający rysopisowi podanemu przez Brigitte najprawdopodobniej nazywał się Chastellain i zmarł poprzedniego dnia na nagły atak serca. Było to poniekąd potwierdzenie trafności podejrzeń. Larry polecił sprawdzić wszystkich ostatnich pacjentów doktora i dzwonić z najmniejszymi nawet informacjami.
Belfegor błogosławił przezorność nakazującą mu od lat połowę kwot przekazywanych przez Piekło na Centralny Zakład Naukowy umieszczać na swym prywatnym koncie. Teraz się przydały, był niezależny i miał dość środków na prowadzenie śledztwa. Co się tyczy śmierci czterech stewardes, żadne świeże informacje nie nadeszły, wszędzie łatwowierna policja uznała incydenty za przykre, ale jednak wypadki.
W ciągu nocy Larry spał może pół godziny. Brigitte nie tknął, mimo że ochotę mieli oboje. Nad ranem, pokrzepiając się potężną dawką kawy, przypominającą beczkowóz z płynnym asfaltem, jeszcze raz podsumował posiadane informacje.
Wiedział, że akcję podjętą przez Dół cechuje duży rozmach, a jej wykonawcy nie cofną się przed niczym. Poza tym musiało to być zadanie zakrojone nie na skalę jednego miasta lub kraju – agenci rozrzuceni zostali po świecie jak kulki rtęci z potłuczonego termometru. Do czego jednak zmierzali?
Spróbował swej starej gry skojarzeń.
– Pułapka – mysz, mysz – ser, ser – Anglik, Anglik – brydż, brydż – kontra, kontra – kontra, przeciw – przeciw, za… i w tym momencie przerwał mu zegarkowy brzęczyk. “Za"? To niewiele. Spróbował jeszcze raz:
– Przynęta – ryba, ryba – piła, pilą – ma katza, katz – kot, kot – gładzić…
Piiiik!
Był w kropce. Co ma wspólnego głaskanie z przeciwieństwem słowa “kontra"?… Albo zestarzał się na tyle, że jego intuicja wybierała się na emeryturę, albo nie potrafił wyciągnąć odpowiednich wniosków.
Natomiast Brigitte nie potrzebowała nawet sekundy, powtórzyła tylko oba słowa: ZA i GŁADZIĆ!
– Chyba chodzi o jakąś zagładę – stwierdziła. Aż podskoczył.
– Kobiety potrafią być genialne!
– Ale o jakiej zagładzie może być mowa? – zaniepokoiła się stewardesa.
– Priap bawi się w rolę archanioła śmierci, ale nie – doczekanie…
– Mówisz spokojnie o tak strasznych rzeczach – oburzyła się dziewczyna. – Czy wy, znaczy oni, nie widzą, co robią? Po to, żeby zatrzeć ślady, zabija się kilka niczemu nie winnych dziewcząt i jakby tego było mało, żeby pozbyć się mnie, skazuje na śmierć samolot pełen nieświadomych szarych ludzi.
Belfegor tylko się roześmiał.
– Dziecko! Na jakim ty świecie żyjesz? Czy gdziekolwiek kiedykolwiek ktoś naprawdę przejmował się szarymi ludźmi? Co to w ogóle są szarzy ludzie! Mięso armatnie, frekwencja wyborcza, statystyka zbawionych albo potępionych. Któż by się z tym liczył! Od Adama i Ewy naprawdę istotna jest wyłącznie władza! Zaraz po zejściu z drzewa ludzie podzielili się na rządzących i rządzonych, wymierzających lub obrywających razy. Decydujących i ubezwłasnowolnionych. Już casus Kaina i Abla udowodnił, że racja jest po stronie silniejszego. Szarzy ludzie? Hołota, motłoch bez znaczenia! Ciągle gadający o swych prawach, a w rezultacie biernie znoszący jarzmo albo pozwalający wpychać sobie wędzidło, i jeszcze cieszący się, gdy wpychający powie im “Smacznego".
– A demokracja?
– Demokracja to też wędzidło, tyle że trochę bardziej luksusowe i o smaku gumy do żucia. Per saldo tam też rację ma bogatszy, silniejszy…
– Albo większość – nie ustępowała Brigitte. Larry skrzywił się z niesmakiem.
– Nie lubię mówić o demokracji, bo demokracja jest słaba. Nieuczciwa zmowa hołyszów przeciwko silnym. Patrz zresztą, co twoje wspaniałe demokracje robią z ludźmi czynu, przedsiębiorczych łamią podatkami, utalentowanych uśredniają, wielkim tak ograniczają kompetencje i tak krępują, że nawet tytan nie może przedsięwziąć niczego z rozmachem. A później, gdy u bram ich rozdyskutowanego polis staje barbarzyńca z dzidą, bezlitosny najemnik czy brodaty koczownik, demokracje rozkładają się przed nimi jak ciało trędowatego, niezdolne nawet zjednoczyć się w obronie swoich wspaniałych wartości. Pfuj!
– Jeśli wiesz, że grozi zagłada, powiedz o tym ludziom. Razem znajdziemy sposób…
– Pozwolisz, że tę rozgrywkę poprowadzę sam. A teraz uważaj! Został nam mniej więcej kwadrans…
Po pięciu minutach czekania w barku Mister Priap poczuł niespokojne swędzenie w miejscu, w którym szanujące się diabły mają ogon, a on jako dziecię z probówki dysponował ledwie kikutem. Do tej pory nie przewidywał w ogóle możliwości zasadzki. Zresztą kto, u licha, mógłby przygotować na niego zasadzkę. Przeszedł do portierni i zapytał o pannę Leblanc.
– Jest u siebie w pokoju 1081.
Gnom pomyślał, że to się znakomicie składa, zawsze lepiej jest załatwić w cztery oczy to, co gdzie indziej mogłoby wzbudzić niezdrową ciekawość, przysporzyć niepotrzebnych świadków. Wszedł do windy.
– Proszę wejść! – powiedział głos Brigitte, gdy Priap zapukał do biało – złotych drzwi na jedenastym piętrze. Wszedł i prawie natychmiast chciał zawrócić. Nie zdążył. Z miejsca przygwoździł go ostry strumień święconej wody, cieczy parzącej, nienawistnej, która rodowitego diabła mogłaby unicestwić, a jego, namiastkę czarta, jedynie obezwładniła, poraniła, upokorzyła.
– Znowu się spotykamy, Priap! – powiedział Belfegor, wyłączając magnetofon z nagranym głosem Brigitte. Przezornie umieścił ją w zupełnie innym apartamencie. – I tym razem moje jest na wierzchu. – Kopniakiem odtrącił upuszczoną teczkę i korzystając z zamroczenia Gnoma, zabrał pistolet i sztylet. Przy okazji zamknął drzwi. Były prorektor nie protestował. Jak worek kartofli pozwolił posadzić się na dywanie, tarł jedynie pobrużdżoną czerwonymi pręgami twarz, a z jego gardła dolatywało astmatyczne charczenie.
– Doigrałeś się, diabełku – szydził Larry. – Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni! No, a teraz grzeczniutko mów wszystko po kolei, bo znowu psiknę…
– Proszę cię, nie ładuj się w to, Magnificencjo – stęknął pokonany – nie masz szans. Ja tu jestem tylko pionkiem.
– Wiem wszystko, nawet o twoich kumplach z Tokio, z Meksyku… – zaśmiał się Bell.
– Skoro wiesz, to po co pytasz?
– Kto jest twoim szefem? Co było w paczce przekazanej przez Brigitte, jaki Jest cel całej akcji, a jakie twoje zadanie? – każde słowo padało z siłą nokautującego ciosu.
Priap pokręcił głową i natychmiast zawył trafiony strużką między oczy.
– Za chwilę stracisz wzrok, bądź rozsądny – rzekł Larry.
Dość długo Gnom nie zdradzał najmniejszej ochoty do rozmowy, wiedząc, że póki nie powie prawdy, Belfegor nie będzie mógł go zgładzić, i Bell począł tracić nadzieję, że cokolwiek z Priapa wydobędzie, tym bardziej że po kolejnej, serii dyngusa półszatan zaczął tracić przytomność, i nagle wpadł na pomysł: brutalnie rozciął mu ubranie i wydobył na światło dzienne ów przedmiot dumy karła i powód zawiści kolegów w Zamku na Lodzie.