Frank N. Stein siedział w fotelu i z nudów oglądał program telewizji jordańskiej, jak zwykle przedstawiającej materiały o Nowym Mahdim.
Jedna z najniezwyklejszych karier naszej doby rozpoczęła się przed kilkunastu laty, kiedy Muhammad Idrisi, docent na uniwersytecie w Kairze, z dnia na dzień wzgardził doczesnością, rozdał majątek żebrakom i poszedł na pustynię rozmyślać i głosić Słowo Boże. Nie wnikamy, czy powodem była śmierć rodziców i narzeczonej w katastrofie samochodowej, czy własna ciężka choroba, faktem jest, że przez następne lata szlakami karawan i nitkami saharyjskich dróg wędrował były naukowiec, obecny derwisz, utrzymujący się z jałmużny, głosząc rychły kres świata, upadek królestw Coga i Magoga i nastanie nowej ery.
Renesans atrakcyjności islamu nie jest zjawiskiem nowym, wraz z bronią naftową i wzrostem siły krajów arabskich zwyżkowało wydatnie samopoczucie potomków Proroka. Idrisi różnił się jednak od większości “biczów bożych" swego okresu. Był przeciwieństwem Chomeiniego, nigdy nie wymówił słowa “święta wojna", lecz przeciwnie, starał się występować jako anioł dobroci i miłosierdzia. Ganił podział na szyitów i sunnitów, nauczał o jednym Bogu, miłosiernym i wyrozumiałym jak Bóg chrześcijan, który radzi zwyciężać nieprawość cnotą, ateizm cierpliwością, a alienacje solidarnością.
Żadnych wojen! Modlitwa, posty, jałmużna! “Jeden Bóg, Allach, Jedyny i Niezmienny. Nie zrodził nikogo i nie został zrodzony. Nikt nie jest mu równy ani podobny" – oto i całe kredo Muhammada ibn Alego.
Tolerancja bywa często uznawana za słabość, zwłaszcza gdy posuwa się do stwierdzenia, że wszelkiej maści chrześcijanie i Żydzi są zbłąkanymi braćmi, którzy być może dostąpią odkupienia i już po śmierci dozwolone będzie im wymówienie formuły: “Nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem", co jak wiadomo stanowi przepustkę do raju. Muhammad miał jednak dość osobistej mocy przekonywania, żeby jego tolerancyjność była znakiem siły. Zachowali o niej wspomnienie saharyjscy nomadzi, neofici z Nigerii, pielgrzymi tysiąca szlaków od Mekki do Timbuktu, których Idrisi leczył (był wspaniałym lekarzem, mówiono – cudotwórcą) i nauczał.
Byli i niechętni. Pierwsza próba głoszenia wiary pod Wielkim Meczetem w Mekkce omal nie skończyła się ukamienowaniem. Tępili go urzędnicy, biurokraci odmawiali paszportu. Kilka miesięcy spędził w więzieniu w Oranie z oskarżenia o włóczęgostwo. Był również internowany w Isfahanie za szerzenie pacyfizmu, zawsze jednak znaleźli się tacy. których serca kruszały, i przed prorokiem otwierały się drzwi więzień i kordony granic. Chociaż nadal był jednym z wielu.
Przełom przyniósł pamiętny ramadan zeszłego roku, kiedy jeden z generałów władający państwem arabskim nakazał wydalenie Idrisiego, poprzedzone chłostą. Prorok mu wybaczył, nie wybaczył Allach. Tego samego dnia, gdy biczowano Muhammada, ambitny polityk padł rażony apopleksją na spotkaniu z zagranicznymi dziennikarzami.
Z dnia na dzień otoczyła Idrisiego fala popularności, poczęto spisywać jego cuda, wspominać słowa, które się sprawdziły, ktoś nazwał go Nowym Mahdim.
Były docent, obecnie mąż Boży w skromnej szacie, nie potakiwał ani nie zaprzeczał – gdy udzielał wywiadów, w jego głosie brzmiała słodycz i naiwność. Choć naiwnym nie był. W ciągu minionego roku służył radą i dobrym słowem politykom, a w swych transmitowanych przez mass – media wystąpieniach (osiadł w drewnianym barakowozie w pobliżu Głównego Meczetu w Mekkce) niósł posłanie miłosierdzia i braterstwa, przy czym nie żądał ani zasłon dla kobiet, ani drakońskich kar dla grzeszników. “Allach waży wszelkie uczynki, nie ludziom je oceniać".
Ze swoim różańcem z pestek (subna), w którym każdy z paciorków przypominał jedno ze stu najpiękniejszych imion Allacha, drobny, prawie kruchy, wsparty na pielgrzymim kiju, promieniował mocą, która, mogło się zdawać, nie ma prawa obywatelstwa we współczesnym świecie.
I dlatego Frank N. Stein wcale się nie zdziwił, gdy w pewnym momencie, po serii ostrych zakłóceń na ekranie telewizora sprzężonego z bioprzekaźnikiem, pojawiła się twarz Meffa Fawsona odczytującego polecenie Dołu, aby jutro o świcie zastrzelić proroka w czasie modlitwy na centralnym placu świętego Miasta.
Harmonogram akcji, która miała się zacząć za półtorej doby, został opracowany z precyzją szwajcarskiego zegarka. Pierwszy około godziny piątej nad ranem czasu Greenwich (w Mekkce byłaby akurat siódma) – miał zginąć Wielki Derwisz, co musiało wywołać szal krajów arabskich i natychmiastową blokadę naftową zachodniego świata, zwłaszcza gdy pojmany Frankenstein zezna, że działał na polecenie władz NATO.
Siedem godzin później przyszłaby pora na Mister Priapa. Z bombą atomową własnego wyrobu miał zamknąć się na szczycie jednego z wieżowców Manhattanu i wystosować ultimatum do rządu, domagając się rozwiązania Unii Amerykańskiej, oddania sześciu stanów południowych Murzynom i jednostronnego rozbrojenia, grożąc wysadzeniem miasta ładunkiem stukrotnie silniejszym od tego, który spopielił Hiroszimę.
Na wschodnim wybrzeżu byłaby akurat godzina szósta rano. Dwie godziny później, żeby nie dać wytchnienia opinii publicznej, do akcji wkroczyłaby Topielica – Susy Waters. Już wcześniej nawiązałaby hipnotyczny kontakt z pilotem promu kosmicznego, aktualnie przebywającym czwarty dzień na orbicie okołoziemskiej, zdobywając nad nim władzę i praktycznie wchodząc w jego osobowość. Najpierw zniszczyłaby łączność z Ziemią, uniemożliwiając kontakt z Ośrodkiem Kontroli Lotów w Houston czy gdziekolwiek indziej, a następnie winna przystąpić do własnej akcji na orbicie, polegającej na zbieraniu sztucznych satelitów, należących do konkurencji i stanowiących, jak wiadomo, oczy i uszy ich systemu zaczepno – odpornego.
Prawie w tym samym czasie na północy Pacyfiku Drakula wypuściłby z wynajętego stateczku znaczną ilość ptaków, które poszybowałyby w stronę amerykańskich baz na Aleutach. Niby nic specjalnego, poza tym, że pióra ptasząt miały zostać pokryte metalicznym proszkiem, co na ekranach radarów sprawiłoby złudzenie zbliżającej się eskadry…
– Ale skąd ja wezmę tyle ptaków? – jęknął Książę z Karpatów,
,, – Byliśmy przezorni – odczytał Meff odnośny akapit – od piętnastu lat pewien ornitolog pod Sapporo ma stale pełny kurnik polarnego ptactwa i czeka cierpliwie, aż będzie potrzebny. Hasło znacie!"
– Znam – mruknął wampir.
Alarm powinien nastąpić około dziewiątej czasu nowojorskiego i postawić w stan gotowości cały system obronny USA. Siły zbrojne Chin, Indii i ZSRR dzięki woluntarystycznej działalności promu byłyby w fazie alarmu kilka kwadransów wcześniej.
Teraz Meff zwrócił się do Wilkołaka, który zdążył powrócić już w zacisze nepalskie. Kajtek nie ucieszył się z polecenia. Jego zadanie było najtrudniejsze: musiał przebyć Himalaje i na północ od Lhasy wedrzeć się do najbardziej strzeżonej bazy chińskiej, od niedawna wyposażonej w broń balistyczną. Następnie, korzystając z trwającego alarmu, wystarczy spowodować odpalenie paru rakiet, z których jedna obrałaby kurs na bazę Diego Garcia, aby ugodzić flotę amerykańską, druga na Taszkient lub Nowosybirsk, trzecia na miasto Bombaj. W Europie byłaby to pora wieczornych dzienników telewizyjnych.
– Ależ to wywoła wojnę światową! – wykrzyknął osłupiały Kajtek.
– I o to chodzi! – zimno zabrzmiał głos Fawsona. – Czy wszyscy pojęli swoje zadania?
Podawał kolejne informacje, obserwując mocno zbulwersowane twarze współpracowników – udzielał dodatkowych wyjaśnień, przedstawiał sposoby, oczywiście nie zdradzając jednym, jakie zadania otrzymali inni.
Nie rozwodził się szczególnie nad finalnym skutkiem akcji – było to chyba dla wszystkich jasne. Nikt też nie wyraził zaskoczenia ze zmiany szefa z don Diavo!a na Meffa Fawsona. Ustalono kontakt co sześć godzin.
– Mam jedno pytanie – powiedział Frankenstein – co będzie, jeśli z jakiegoś powodu uniemożliwiony zostanie kontakt kanałem biologicznym?
– Odszukam was środkami tradycyjnymi. Póki co, działają telefony i komunikacja…
– Jasne!
O to samo dopytywał Gnom. Odpowiedź Meffa wyraźnie go nie zadowoliła.
– A jeśli nie będziecie mogli wydać poleceń osobiście?… wypadki chodzą po ludziach.
Agent Dołu zamyślił się. Rzeczywiście, pracował sam. A przecież nie można wykluczyć nagłych korekt w trakcie akcji. W zamyśleniu podszedł do okna. W perspektywie zamajaczył mu kolorowy sweterek. Włączył równoczesny przekaz do piątki swych agentów.
– W razie absolutnej awarii posłużę się tą małą głupiutką Anitą. – Skierował na nią oczko mikrokamery – dziecko nie wie o niczym, tym łatwiej może występować jako posłaniec.
– W porządku – dobiegł go głos z paru kontynentów oraz czyjeś lubieżne mlaśnięcie. Puścił je mimo uszu.
– A zatem do dzieła, kochani kolaboranci! Za sześć godzin usłyszymy się ponownie. Zachowajcie ostrożność do ostatniej chwili. Nie zajmujcie się niczym innym, i – zakończył patetycznie – wesołej Apokalipsy!