Литмир - Электронная Библиотека
A
A

XI.

Ostatnia Topielica o prozaicznym nazwisku Susy Waters miała przebywać razem z grupą Ludzi – Ryb na jednej z opuszczonych farm przy drodze do Everglades. Meff otrzymał te informacje od starego portiera oceanarium w Miami, w którym Susy Waters pracowała przed dziesięciu laty, uczestnicząc w efektownych zabawach z delfinami, zanim porwał ją wartki jeszcze wówczas ruch neohippisowski, sięgający, jak mówili jego prorocy, do korzeni chrystianizmu, a po wyrwaniu go z korzeniami – jeszcze głębiej.

Sekta Ludzi – Ryb głosiła konieczność powrotu do oceanu. Rokrocznie grupy młodych ludzi gromadziły się w różnych ustronnych miejscach, oddając się medytacjom, odprawiając czarne nabożeństwa, wpadając w mistyczne transy, aby uzyskać w końcu nadludzką sprawność, umożliwiającą życie pod wodą. Jeden z wyznawców, którego zeznania przez krótki czas znajdowały się w Federalnym Biurze Śledczym, twierdził, że po uzyskaniu duchowej doskonałości, wzgardzeniu tym, co marne i doczesne – całość majątku bywała przeważnie zapisywana na rachunek Gminy, choć imiennie dysponowała nim Kapłanka – dochodziło wreszcie do dnia Wielkiego Chrztu. Cała Gmina ze śpiewem i tańcami udawała się na brzeg wody, najczęściej morza, i zbiorowo dawała nura.

Większość nurkowała dobrowolnie, ale niektórym trzeba było pomagać, a w stosunku do szczególnie opornych używać ciężarków przywiązanych do nóg. Świadków ceremonii nigdy nie było. Czasami tylko nieuczciwe morze wyrzucało parę wzdętych, trudnych do rozpoznania ciał na malownicze brzegi Florydy czy Zatoki Meksykańskiej. Rodziny, które wcześniej dostawały entuzjastyczne listy od członków Gminy, nie dowiadywały się, rzecz jasna, o przebiegu totalnego Chrztu. W tych ostatnich listach, które Susy czasami dyktowała swym współwyznawcom, że mowa była o dalekiej podróży, w czym łatwowierni Amerykanie nie dostrzegali niczego podejrzanego. Zresztą panna Waters nie zagrzewała długo miejsca. Zwykle jeszcze tego samego dnia zmieniała stan i nazwisko, by na nowo usidlać kandydatów chętnych do powrotu w głębiny praoceanu. Umiejętność hipnozy na odległość sprawiała, że proceder swój mogła uprawiać długo i szczęśliwie. Jej rozreklamowana dewiza: “Życie wyszło z morza, w morzu też znajdzie ocalenie", nie wzbudzała podejrzeń. A wspólne życie grupy młodych ludzi propagujących doskonalenie ciała i duszy było bez przeszkód akceptowane w demokratycznym społeczeństwie.

Rafą, na którą miała natrafić nasza rusałka, zresztą co mówię, rafą, rafką – okazał się Gene Hunter, młody reporter jednej z mniej znanych gazet stanu Pensylwania.

Hunter był dziennikarzem sportowym, wyznania adwentystycznego, traktującym poważnie swoje obowiązki. Jednym z nich była opieka nad siostrą Raquel. Rodzice od pewnego czasu nie żyli.

Póki Raquel była dość mała, by słuchać ciotki i zwierzać się bratu ze swoich problemów, kłopotów miał niewiele. Później jednak, gdy redakcja zaczęła wysyłać Huntera na rozgrywki panamerykańskie, mistrzostwa świata i olimpiady, umieszczenie Raquel w elitarnym college'u wydawało się rozwiązaniem koniecznym i najprostszym. Gene nie zwracał uwagi, że poczynając od drugiego roku studiów, listy zamiast z miasta uniwersyteckiego przychodzą z kąpieliskowych regionów Kalifornii i że występuje w nich często motyw cieczy, ryb, znaku Wodnika itp. Zaniepokoił się dopiero, gdy przestały przychodzić w ogóle. W college’u poinformowano go, że panna Hunter nie pojawiła się od października, koleżanki nie miały żadnych wiadomości o jej miejscu pobytu, poza tym, że w poprzednim roku Raquel dużo czasu poświęcała treningom pływackim. Nieprzyjemne zaskoczenie stanowił fakt opróżnienia całego osobistego konta i zabrania podczas krótkiej wizyty w domu szkatułki z rodzinną biżuterią.

Ciotka, sklerotyczna i półsparaliżowana, zeznała jedynie, że Susan zjawiła się pewnego majowego popołudnia na parę godzin, pokręciła się po mieszkaniu, kazała pozdrowić Gene'a i znikła. Była wymizerowana, blada i sprawiała wrażenie półnieobecnej. Na pytania o postępy na uczelni odpowiedziała – “wszystko w porządku", a w toalecie wydrapała spinką do włosów znak ryby.

Była już oczywiście dziewczyną pełnoletnią i miała prawo robić co chce, ale gdy upłynęło jeszcze pół roku i nie nadszedł żaden znak życia, Hunter stracił cierpliwość. Odszukał listy siostry. Dwa ostatnie pochodziły z San Rafael, niewielkiej mieściny położonej nad zatoką na północ od San Francisco. W jednym znajdowało się nawet zdjęcie. Raquel w kombinezonie ze srebrzystej tkaniny przypominającej łuskę uśmiechała się na tle reklamy piwa. Za nią, mniej wyraźnie, widać było jakieś zabudowania. Następnego dnia brat przybył do “Frisco". Tydzień zmitrężył. zanim znalazł na obrzeżu San Rafael miejsce, w którym zrobiono zdjęcia. Tło przydrożnej reklamy stanowił stary zrujnowany pensjonat niedaleko od morza. Odrapana tablica mówiła, że obiekt jest na sprzedaż, ale facet ze stacji benzynowej twierdził, że choć oficjalnie nikt nie kwapi się z wynajęciem, co pewien czas koczowały tam grupy młodzieży, posthippisów, zwolenników wyzwolenia Indian, naturystów czy wegetarianów. Gene pokazał mu zdjęcie Raquel, W pierwszej chwili benzyniarz wydawał się poznawać dziewczynę, ale rychło stracił ochotę do rozmowy, zaczął zbywać dziennikarza monosylabami, tłumacząc się brakiem pamięci oraz mnogością widywanych twarzy. Wyraźnie kłamał. Jeśli Raquel przebywała w tym opuszczonym domu dłuższy czas, musiał ją widywać. Gene włamał się do wewnątrz. Włamał – jest w tym wypadku pojęciem przesadnym, po prostu wszedł – nic nie było zamknięte. Najwyraźniej sezon minął, bo żaden nieproszony lokator nie gnieździł się w wielkim jednopiętrowym budynku, zapuszczonym i brudnym. Hunter znalazł niezliczone ślady bytności rozmaitych lokatorów, puszki po piwu?, coca – coli, pety od marihuany, fiolki po lekach, gazety. Wszystko jednak dość świeżej daty. W paru miejscach tego zrujnowanego domu Gene zauważył świeże tynki. Kto na miłość boską mógł zajmować się tynkowaniem cudzej rudery? Pod tynkiem nie znalazł nic ciekawego. To, co musiało być tam wcześniej namalowane, zostało zdrapane do surowej cegły. Tylko na strychu, na jednym z nie oświetlonych drewnianych bali, dostrzegł wydrapany gwoździem znak ryby.

Poza stacją benzynową pensjonat nie miał zbyt wielu sąsiadów. Zresztą wszyscy odznaczali się spartańską małomównością. Jedna staruszka po długotrwałych indagacjach przypomniała sobie o grupie młodych ludzi, którzy mieszkali w pensjonacie i uprawiali bezeceństwa. Jakie bezeceństwa, nie potrafiła skonkretyzować. Ale byli czyści, nie kradli, bardzo lubili biegać i kąpać się nago. Potem wyjechali. Pół roku temu wyjechali.

Hunter poszedł na plażę. Zwykłe dzikie wybrzeże, brudne i nie uczęszczane. Jakiś napis przestrzegał przed kąpielą. Zresztą i pora była nieprzyjemna, wietrzna. Pomocą stał się dla Gene'a kolega ze studiów, zatrudniony w dziale sensacyjnym jednego z tutejszych dzienników. Kiedy wspólnie sprawdzili, że ostatni sygnał od Raquel przypadł na koniec maja, Leo wyciągnął prywatną kartotekę zabójstw, porwań i wypadków.

– Ciekawa sprawa – mruczał – w drugiej połowie czerwca, właśnie w tym rejonie zatoki, wyłowiono zwłoki kilkunastu młodych nagich ludzi. Zaledwie czwórkę udało się zidentyfikować. Były to przeważnie dzieci z dobrych domów, które uciekły od rodziny i włóczyły się po kraju w poszukiwaniu przygód.

– A pozostali? – spytał Hunter.

– W tym kraju dziennie ginie bez wieści kilkanaście osób, zwłoki były w stanie daleko posuniętego rozkładu, nie udało się zidentyfikować żadnego z ciał.

Nazajutrz w archiwum policyjnym pokazano mu garść przedmiotów znalezionych przy topielcach. Złoty łańcuszek ze znakiem Wodnika. Obrączkę. Zegarek. Pierścionek… Ten pierścionek poznał natychmiast! Sam kupił go Raquel na szesnaste urodziny.

Leo uważał, że młodzieżowe towarzystwo po zażyciu narkotyków udało się na nocną kąpiel ze znanym rezultatem i nie był skłonny doszukiwać się jakichś bardziej tajemniczych okoliczności. Tego dnia odnaleźli anonimowy grób Raquel, policja pokazała wstrząsającą fotografię ciała po dwutygodniowym przebywaniu w wodzie. Tylko piękne rude włosy pozostały te same…

Dopiero rok później, podczas turnieju tenisowego w San Antonio, dzięki przypadkowo przeczytanemu reportażowi o religijnych stowarzyszeniach stanu Texas, Hunter zetknął się z wiadomością o sekcie Ludzi – Ryb. Pytając o szczegóły w redakcji tygodnika, dowiedział się, że chodzi o bardzo miłą grupę młodzieży, doskonalącą się fizycznie i psychicznie poprzez stały kontakt z wodą.

– Znacznie to zdrowsze niż dawne hippizmy. Mają przemiłą kapłankę, pannę Craft. Podobno mistrzyni Luizjany w 1958 roku, w stylu dowolnym – informował go miejscowy kolega po fachu.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie specyficzny sposób rysowania ryby na znaczku firmowym. Identyczny jak w łazience Raquel, taki sam jak w opustoszałym pensjonacie nad zatoką San Francisco.

W pobliżu miejscowości o bogobojnej nazwie Corpus Christi, niedaleko jednej z tysięcy lagun urozmaicających tę część wybrzeża Zatoki Meksykańskiej, znajduje się rozległa opuszczona farma, przypominająca telewizyjną Panderosę. Była pora przedwieczorna, kiedy młody człowiek w obszarpanych dżinsach wszedł na teren udekorowany kolorowymi lampionami. Towarzyszyły mu dwie dziewczyny strażniczki. Na tarasie, z głową zanurzoną w pełnej wody wanience, klęczała naga kobieta, z którą czas obszedł się niesłychanie łagodnie, pozostawiając jej ciało dwudziestolatki. Obok kilkudziesięciu młodych ludzi, schludnych, krótko ostrzyżonych i nagich, kołysało się rytmicznie. Z głośnika płynął dźwięk fal załamujących się na piasku i cichy szept ni to modlitwy, ni to bezmelodycznej pieśni o prażyciu w praoceanie, wodzie, nieskończoności, wodzie, o szczęściu, wodzie… Poza wartowniczkami uzbrojonymi w automaty nikt nie zwrócił na przybysza uwagi. Zanurzenie kapłanki trwało długo, może kwadrans, wreszcie uniosła twarz. W odróżnieniu od młodego ciała jej wieku można było się domyślać na podstawie nadnaturalnie białych, zwiotczałych policzków i zmarszczek wokół zielonych, na wpół gadzich oczu.

– Kim jesteś? – zapytała.

– Wędrowcem w poszukiwaniu sensu.

27
{"b":"89162","o":1}