Pilot umilkł. Meff wpatrywał się w odległą taflę wód.
– Może pan włączyć nadajnik!
– Proszę bardzo. Na jakiej częstotliwości mamy nadawać?
– Niech pan nadaje na wszystkich. 6X6! 6X6! Bili spojrzał na Meffa spode łba.
– A więc pomyliłem się. Nie przygoda. Jednak robi interesy.
Diabelskie hasło puszczali dłuższy czas. Bez rezultatu. Odezwał się tylko młody radioamator z Tampy pytając, kto o tej dziwnej porze uczy się tabliczki mnożenia, i jakaś radiostacja w Managui, która zaprotestowała przeciwko cynicznemu zakłócaniu ciszy nocnej obywatelom Ameryki Łacińskiej. Nie odezwał się żaden wąż morski, latający Holender ani okręt widmo. Wskaźnik zużycia paliwa skłonił ich w końcu do powrotu.
Lecieli w milczeniu. Meff był wściekły – zawierzył intuicji, której najwyraźniej nie posiadał zbyt wiele. Mniej więcej po godzinie znaleźli się nad stałym lądem. A właściwie dziwnym florydzkim połączeniem wody i ziemi, krainą bagnisk, nieużytków i aligatorów. Pilot zamierzał skręcić w kierunku Fortu Lauderdale, ale coś nakazało powiedzieć Fawsonowi:
– Chwileczkę. Lećmy jeszcze przez moment na północ.
Odezwał się zapewne niedoceniany siódmy zmysł. Minął bowiem zaledwie kwadrans, kiedy pilot wykrztusił: – Cholera!
Niezależnie od lśniącej nad bagniskami tarczy księżyca, dużo niżej od nich rozbłysł niewielki złotoseledynowy krążek. Przez chwilę wisiał nieruchomo nad moczarami, po czym znikł wśród drzew. Wylądował. A może się zanurzył?
Po chwili samolot znalazł się już w tym rejonie. Kępa zieleni, podświetlona seledynowym światłem, doskonale wyróżniała się wśród czarnej magmy bagnisk.
– Da pan radę wylądować? – spytał pasażer.
– Muszę – odpowiedział nie mniej podniecony pilot aeroplanu.
Okolica robiła wrażenie całkowicie odludnej. Kiedy zeszli niżej, poza kępą, – na której osiadł talerz, moczary spowijał mrok. Jak Bili znalazł większy płachetek wody, na którym zdołał wylądować, pozostanie na zawsze jego tajemnicą.
Fawson stanął na twardszym gruncie. W ręce miał latarkę, w kieszeni spray z ogniem nieczystym. Pilot nie palił się do opuszczenia kabiny i oświadczenie – pójdę sam – przyjął z wyraźną ulgą.
Tu, na ziemi, w mroku wszystko było większe, rozleglejsze, niż mogło się.wydawać z góry. Fawson zużył około pół godziny, zanim dotarł w rejon lądowania tajemniczego obiektu latającego. Szczęściem teren był suchszy i obeszło się bez kąpieli.
Diabelski Wysłannik nie odczuwał strachu, co najwyżej podniecenie. Po wciągnięciu do operacyjnej grupy Drajculi, Frankensteina, Wilkołaka, po porwaniu Bandollera – nabrał sporej pewności siebie. Uwierzył w swoją szczęśliwą, choć ciemną gwiazdę. Mógł niepokoić się najwyżej, że talerz odleci przedwcześnie. Wreszcie znów dojrzał nieziemską poświatę. Podszedł bliżej, talerz, jak kapelusz lekko przekrzywiony na bakier, wisiał nad ziemią nie wydając najmniejszego dźwięku, otwarte wnętrze gorzało złociście, seledynowe światło wydobywało się natomiast wokół rąbka kosmicznej salaterki. Nie dostrzegł załogi, dopóki tuż obok niego nie zakołysały się krzaki. Było ich dwóch. Zieloni jak leśne jaszczurki, szczupli, o jednym pałającym oku, niczym u greckich cyklopów. Taszczyli ze sobą dwa nieduże aligatory… Czyżby posiłek?
– Sześć razy sześć – powiedział pewnie don Diavolo.
Niższy z Zielonych obrócił się leniwie.
– O co chodzi?
– Mam do was sprawę, z polecenia…
– Czego chcesz, człowieku? – drugi z ufoludków zapytał cicho, ale mało sympatycznie. – Widzisz, jesteśmy zajęci. Nie mieszamy się w twoje sprawy, ty nie mieszaj się w nasze.
Normalnie Meff był uprzejmym, łagodnym, łatwo dającym się zbić z pantałyku facetem. Obecnie poczucie władzy i pełnionej misji przygłuszyło w nim całą kindersztubę. Wyrwał pojemnik z piekielnym ogniem i widząc, że Zieloni uznają rozmowę za skończoną (jakąś smugą światła, być może fotonową windą, zaczęli wjeżdżać do talerza), wykrzyknął:
– Stać! W imieniu Belzebuba! Lucypera! i sześciu książąt ciemności.
Wyższy podróżnik Latającego Spodka nie zareagował, niższy, oddawszy mu małego krokodylka, zawrócił. Jego trójkątna twarz pozieleniała jeszcze bardziej.
Coś nie tak – pomyślał Fawson i przycisnął guzik.
Ale nim ogień piekielny opuścił pojemnik, z palców Zielonego wytrysnęła świetlista smuga, która wytrąciła spray z rąk neoszatana. Ufita zbliżył się do Meffa, popatrzył na niego wymownie, tak że słowa “Subordynacja, Piekło i Regulaminy" uwiązły Fawsonowi w krtani, i rzucił krótko, dosadnie, po ludzku:
– Spierdalaj, diabeł!
Bratanku – pisał nie bawiąc się w czułostki ani przesadne komplementy diabelski stryjaszek – nie rozumiem Twej opieszałości. Czytasz mój czwarty list z całodziennym opóźnieniem… Tak, jakby wydawało Ci się, że wszystkiego możesz dokonać sam. Pomysł zaliczenia ufo do agentów Dołu mógł zrodzić się tylko w przeżartym dobrobytem umyśle specjalisty od kapitalistycznej reklamy…
Ale mi przygadał!
…zaś próba wsadzania do jednego worka wszystkich elementów nie mieszczących się w świecie racjonalnym przywodzi mi na pamięć zabiegi jednego z dziewiętnastowiecznych systematyków przyrodniczych, który nas, diabłów, nie certoląc się zbytnio, zaliczył do parzystokopytnych. Ufo mają z nami tyle wspólnego, co specjalista od wspomnień z przyszłości, Daniken, z generałem Denikinem, a producent spodni Wrangler z dowódcą Wranglem. Oto do czego doprowadza działanie na własną rękę i przesadna samodzielność, kiedy jest się jeszcze na stażu. Nie myśl, oczywiście, chłopcze, że ganię. Twoją aktywność, ale w obecnej misji bardziej trzeba nam pragmatycznych fachowców niż narwanych aktywistów. Dość jednak o tym. Żeby zaspokoić Twą ciekawość, wyjaśnię, iż tajemnica ufo jest jasna jak epicentrum termo – nuklearne. Zieloni są przybyszami z innego układu kosmicznego, przybywającymi do nas przez siódmy wymiar, w konkretnej i na swój sposób szlachetnej misji. Czując, a może mając niezbite dowody, że cywilizacja ziemska zbliża się ku końcowi, robią jej pośpieszną dokumentację. Zauważ, że pierwsze systematyczne wzmianki o nie zidentyfikowanych obiektach pojawiają się wkrótce po Hiroszimie. W tym samym czasie zaczął działać aktywnie ich prom transportowy w Trójkącie Bermudzkim, dzięki któremu setki, a nawet tysiące Ziemian znalazło bezpieczne schronienie w galaktycznym skansenie, a razem z nimi liczne nasze zabytki komunikacyjne, jak samoloty -, jachty itp. Możesz się również sam domyślić, dlaczego paru wybitnych ludzi zniknęlo bez wieści i czemu sarkofagi geniuszów są zazwyczaj puste. Jak sądzisz, gdzie żyje po dziś dzień Szekspir i Leonardo, dlaczego porwano zwłoki Picassa, zamieniając je na truchło kogo innego, czyje palce mają swój udział w tzw. wniebowstąpieniu Romulusa. porwaniu Eliasza, wniebowzięciu Buddy, uniesieniu Mahometa. Co się tyczy nas, mamy z Zielonymi podpisany przed tysiącleciami pakt o nieagresji i nie mieszamy się sobie w wewnętrzne sprawy, nawet gdyby któraś ze stron miała ochotę. A zatem zapomnij czym prędzej o kłopotliwym incydencie. Czasu na zmontowanie grupy pozostało Ci niewiele. Do roboty! Twój ciągle bardzo wyrozumiały stryj".
– Do roboty, ale jakiej? – jęknął Meff. Był niewyspany, pokłuty przez moskity, ledwie przed godziną powrócił aeroplanem z bagnisk. – Co ja mam robić, stryju?
Na skrawku papieru, poniżej podpisu, zaczerniła się nagle linijka drżącego, starodawnie kaligrafowanego pisma: “Rób swoje"!