Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Witaj, chłopcze! Wybacz, że tak nieochędożnie przedstawiło ci się nasze obejście, ale żyjemy w trudnych czasach. Rozmaite komisje po domach krążą, z dochodów wyliczać się każą, srebrne łyżki liczą, dostatek opodatkowują… No, ale skorośmy sami swoi…

Tu w ręce klasnął! Otworzyła się jakaś klapka w stropie i już pająk złocisty tysiącwatowy zadyndał u powały, z delikatnym szmerem osunęły się ukryte dotąd w schowkach pod sufitem kilimy wzorzyste, przykrywając gołe ściany z pustaków. Zaszemrała klimatyzacja, zamiast smrodu tłocząc zapach lawendy i “Old Spice'a". Wyro złożyło się w kanapę pokrytą złocisto – purpurowym obiciem, każda decha podłogi obróciła się na grzbiet, zmieniając w intarsjowaną posadzkę, sam zaś koślawy zydel przeistoczył się w niejasnych okolicznościach w wygodny fotel – leniwiec. Jeszcze chwila, a na okienka opuściły się złotoramne zwierciadła, aparatura wódopędna obróciła się wraz z całą ścianą, ukazując barek zaopatrzony nie gorzej niż jego dalecy krewni w Las Yegas, rzekomi zaś Portorykańczycy przeobrazili się w orkiestrę cygańską, która poczęła rżnąć od ucha, zadźierzyście i folklorystycznie. Do diabła!

Welurowy siwobrodacz serdecznie uściskał podróżnego.

– Wykapany dziadek, wykapany… Poza tym, że blondyn, niski, nos prosty i oczy niebieskie. Wybacz mi drobne formalności, ale czy masz, kochasiu, zaproszenie?

Meff podał gospodarzowi czek, kopertę i kartkę adresem. Ten przez chwilę milcząco wpatrywał się w papiery.

– Twój ojciec nazywał się Leon, a matka Abigeil?

Przybysz skinął głową.

– Dziadka znał?

– Nie. Podobno pochodził z Europy, ale przyznam się, dokładnie… Co pan robi?!

Człowiek z weluru systematycznie podarł podane mu papiery, nie wyłączając połówki czeku.

– Wszystko to furda. Mów mi stryju!

Jeśli ktoś sądzi, że był to koniec niespodzianek czekających Meffa, popełnia głęboki błąd. Prawdziwe niespodzianki dopiero się zaczynały. Beta podała “skromny posiłek". Krewetki, polędwica a la Chateaubriand, kawior astrachański, koniaki, sery, owoce… Podróżny miał na końcu języka pytanie: skąd stryj zdobywa podobne frykasy na takim zadupiu, ale życie nauczyło go, aby zadawać jak najmniej pytań. Sam, jeszcze zanim przesiadł się w ciuchcię, usiłował nabyć w miejscowym ekspresie cokolwiek do zjedzenia – po dłuższych błaganiach dostał bigos, ale kiedy spróbował zapłacić walutą, uprzejmy bufetowy odradził mu konsumpcję ze względu na panującą dyzenterię i podzielił się własną kanapką.

Koniak wywołał chorobliwe rumieńce na el grecowskich policzkach gospodarza. Stryj częstował gościa, wypytywał o najrozmaitsze sprawy, o ojca, matkę – zmartwił się bardzo wiadomością, że nie żyją. Interesowało go życie w dalekim, postindustrialnym społeczeństwie. Meff rozprężył się do tego stopnia, że i sam odważył się zadać pytanie:

– Stryj i mój ojciec byli rodzonymi braćmi?

– Skądże, Meffku, jestem bratem twego dziadka… Ależ to był urwis, pamiętam do dziś jego kawały, chociaż to tyle lat.

– To ile stryj ma lat? – wyrwało się bratankowi.

– Sto czterdzieści dwa! Ale tylko do twojej wiadomości. W papierach mam zapisane osiemdziesiąt jeden, żeby nikt się nie czepiał. Jeszcze by telewizję nasłali, jakieś odznaczenie przypięli, a ja rozgłosu nie lubię. A ty co znowu tańczysz?

Uwaga została skierowana do ciemnowłosej, która, poniechawszy przynoszenia i rozlewania, stała pośrodku izby (pardon: komnaty) kołysząc się zmysłowo w takt tęsknej i rozlewnej muzyki tutejszych jarów, porohów i państwowych gospodarstw hodowlanych. Podróżny objął ją krótkim spojrzeniem. Jego uwagę przyciągnął pasek gołego ciała między suknią a bolerkiem, nadzwyczaj połyskliwy, kuszący…

– Czy to córka? – szeptem spytał stryja, a gdy ten pokręcił głową, rzucił jeszcze ciszej – może żona?!

– Żona, hę, hę! Słyszysz, Beto? Meffek myśli, żeś moja żona. A ja tu w celibacie żyję, jak, nie przymierzając, ksiądz. Gospodyni to moja, i tyle!

Cyganie (zresztą, kto wie, czy tam za ścianą nie zdążyli przepoczwarzyć się w Pigmejów) przyspieszyli rytm. Włosy Bety rozsypały się na ramiona.

– A może by szampana? – zapytał staruszek. Meff nie miał siły protestować. Wpatrywał się w tańczącą, a między oczami obojga poczęło tworzyć się coś na kształt łuku elektrycznego.

– Zdążysz, zdążysz – stryj trącił go w ramię. – Ja nie jestem pies ogrodnika. Ale mamy sporo rzeczy do obgadania. A propos, w co ty właściwie wierzysz?

Znienacka spytany Meff zamrugał oczami. O co temu staremu mogło chodzić? Ankieta personalna czy przesłuchanie?

– No, mów, w co wierzysz? Jesteś katolikiem, luteraninem, adwentystą, świadkiem Jehowy, buddystą, wyznawcą Konfucjusza, muzułmaninem?… – napierał gospodarz.

– Właściwie, to ja w ogóle nie wierzę. Chyba… – wybąkał Spec od Reklamy. – Nigdy zresztą się nad tym nie zastanawiałem.

Nawet Beta wstrzymała tan, a Cyganie chyba za ścianą oddech, bo zapadła cisza.

– Jak to? Nie wierzysz w Boga!

Meff pokręcił głową.

– A w szatana?

Roześmiał się.

– W szatana dziś nawet dziecko nie uwierzy. Mamy wiek dwudziesty, stryju. Ludzie latają w kosmos. Czasami nawet z powrotem. Mamy bombę atomową, cybernetykę, wolną miłość i ONZ. Wyzwoliliśmy się z przesądów i zabobonów. Nauka, nauka to wszystko.

– Słyszysz tego ancymona, Beto? – zaśmiał się starzec. – Nie wierzy w szatana. W nic nie wierzy!

Kobieta zawtórowała swym pięknym altem. Podróżnemu zrobiło się głupio. Może nie wypadało przyznawać się do ateizmu?

Gospodarze wyrechotali się wreszcie, orkiestra wznowiła koncert. Strzelił korek szampana. Meff miał nadzieję, że przejdą wreszcie do spraw finansowych, ale stryj powracał wciąż do tego samego tematu.

– Wnioskuję zatem, że kwestie religii są ci całkowicie nie znane?

– Nie aż tak całkowicie. Jak stryj zapewne wie, u nas w każdym hotelu znajduje się Biblia. Bywało, cierpiałem na bezsenność, więc czytałem… Coś tam wiem.

– A co wiesz o manicheizmie? – padło konkretne pytanie.

– Mani… co?

– Nic nie wie – starzec zaczął mruczeć bardziej do siebie niż do kogokolwiek – co zresztą może wiedzieć współczesny młody człowiek, dziecko Marksa i coca – coli?… Czy czytał Orygenesa, św. Augustyna? Żeby choć Zoroastra, gdzie tam…

Świeżo upieczony bratanek ponownie wlepił oczy w Betę. Parę haftek bolerka puściło, ujawniając zaciszną grotę między stromymi i jędrnymi piersiami. Obroty wzbijały suknię coraz wyżej i wyżej, ukazując pełną gotyckość nóg, aliści sklepienie budowli pozostawało nadal w głębokim cieniu.

– Co oni teraz zrobili z tą edukacją? – narzekał gospodarz. – Jak ja byłem w twoim wieku, znałem łacinę, grekę, hebrajski, aramejski… Ty pewno nie wiesz nawet, kto to są Ormuzd i Aryman?

Meff usiłował uspokoić wirujące obrazy i uporządkować myśli.

– Chyba jacyś faceci z Iranu… Może ministrowie Chomeiniego? – zaryzykował.

Starzec tylko jęknął.

– Bóg Dobra i Bóg Zła, synku! Odpowiednikiem w semickiej tradycji mógłby być Bóg i Szatan, gdyby przyjąć, że ich siły są równe…

– A może nawet coś o tym słyszałem. Była taka koncepcja świata, w którym Dobro i Zło mają prawie jednakowe udziały i toczą ze sobą nieustanny bój, przy czym poligonem w skali makro jest wszechświat, a w skali mikro każdy pojedynczy człowiek.

– Ciekawie powiedziane, choć nieprecyzyjnie – skomentował stryj – inteligentny może i jesteś, ale brak ci wiedzy. Wróćmy jednak do manicheizmu. Uznano tę koncepcję nie bez powodu za najgorszą herezję. Fakt. Podważała ona monopol jedynego Boga, sprowadzała hieratyczny porządek do wolnej gry sił, jednym słowem, zamiast feudalnej koncepcji Najwyższej Idei, proponowała światu nadprzyrodzonemu system zgoła kapitalistyczny. To nie był już spór o to, czy Syn jest równy Ojcu, czy jedynie podobny, nie utarczka o dwie natury Chrystusa czy kłopotliwy paradoks Niepokalanego Poczęcia – tu dochodziło do podważania zasady. Nic dziwnego, że szli na stos masowo wszyscy choć częściowo spaczeni manichejskim spojrzeniem na świat – katarzy, albigensi, waldensi… Lecz wszystko na próżno, bo, niestety, heretycy mieli rację. Przynajmniej częściową. Nie ma bowiem absolutnego Dobra i Zła. Świat stworzyło, znaczy, próbowało stworzyć, dwóch bogów, jeden trochę lepszy, drugi gorszy, ale obaj nie pozbawieni – według ludzkich kryteriów – wad. Z tym, że tylko jednemu się powiodło, skutkiem czego ten drugi został skazany na wielowiekową opozycję.

– Bajki – mruknął Meff, który słuchał filozoficznej gawędy zaledwie jednym uchem. Wszystkie pozostałe zmysły kierowały się ku Becie, a ściślej mówiąc, jej nogom, teraz bosym – srebrzyste pantofelki odrzuciła w kąt pokoju…

– Jeszcze chwilę – powiedział mocniej starzec. – Cicho, grajki! Wezwałem cię, bo jesteś mi potrzebny. Jestem stary…

– Ależ stryju! – westchnął bratanek, widząc jak gospodyni budzi się z transu i doprowadza do ładu swoją garderobę.

– Potrzebuję spadkobiercy. Następcy. Ty jesteś ostatni z naszego rodu. Przejmiesz wszystko…

– Dziękuję! – zawołał Meff. który lubił konkretne spraw. Nie wiem tylko, jak się odwdzięczę?

– Drobiazg, doprowadzisz moje dzieło do końca.

– Zrobię wszystko, czego tylko stryj sobie życzy…

Starszy pan, wyraźnie ucieszony deklaracją, zamienił na powrót kanapę na wyrko, po czym wygrzebał z siennika jakieś papiery i kilka pokaźnych paczek ogólnie wymienialnych banknotów.

– Tu masz sześć kopert, z których pierwszą otworzysz pojutrze. Będziesz stosował się ściśle do zawartych tam poleceń. Styl może jest trochę starodawny, ale całość posiada niepomierną wagę. Co zrobisz z nadwyżką pieniędzy, twoja sprawa… Aha, trzeba jeszcze rzecz poświadczyć prawnie.

– Jak to zrobić możliwie szybko? – w głosie młodego człowieka zadrgało szczere zainteresowanie.

– Już! Beto, daj pióro. Wystarczy twój podpis. Weszła gospodyni, zdążyła się znów przebrać. Miała na sobie biały i, prawdę powiedziawszy, półprzeźroczysty chałacik pielęgniarki. W ręku trzymała wieczne pióro. Ale zamiast podać, rozkręciła je. Zbiorniczek był pusty. Szybko podeszła do Meffa i z całej siły wbiła mu wąską stalówkę w ramię, musnąwszy je przedtem watką umoczoną w koniaku.

3
{"b":"89162","o":1}