Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Biedaku! – Havrankova pomogła mu się wygramolić z powrotem. Potem zaprowadziła go do swego pokoju, zrobiła kompres i zgodziła się wspaniałomyślnie na wspólną kolację tu, na górze, przy świecach. Być może zwichnięta noga Meffa zwiększała jej kredyt zaufania wobec mężczyzny.

Za oknem znowu padał śnieg. Portier wspomniał, że komunikacja ze światem zostanie przywrócona najwcześniej rano.

Rozmowa początkowo nie kleiła się. Fawson usiłował skierować ją na tory życia uczuciowego. Mówił, że nie ma nic gorszego niż ludzka samotność…

– Człowiek nigdy nie jest sam – odpowiedziała Anita – zawsze ma Boga (szatan poruszył się niespokojnie) i bliźnich.

– Tak, ale trudno wszystkich bliźnich traktować jednakowo, przeznaczeniem człowieka jest znalezienie sobie drugiego bliźniego, najlepiej płci przeciwnej…

– Tak, człowiek powinien mieć dzieci. Fawson nieomal się zdenerwował.

– Pal sześć dzieci! Człowiek sam potrzebuje szczęścia, przyjemności, rozkoszy, a to w wystarczającej mierze może mu zapewnić tylko drugi, kochający, rozumiejący go człowiek.

Jak żeglarz na lotni rzucił się w głąb błękitnych oczu dziewczyny. Powierzchnia stawów pozostała jednak nieporuszona.

– Potrzebuję cię, Anito!

Dziewczyna zarumieniła się jak gąska na wolnym ogniu.

– Wiem!

– Te parę dni – mówił dalej – potwierdziło to, co i tak przeczuwałem od pierwszej chwili. Jesteśmy dla siebie stworzeni! Człowiek nigdy nie wie, ile jest przed nim życia. Ale to wszystko, co mam, chciałbym ofiarować tobie. Firanki rzęs przysłoniły oczy dziewczyny.

– Zawsze byłem sam. Jeśli nawet istniały pozory, jeśli potrafiłem się oszukiwać, pozostawałem samotny, oderwany od świata, jak mucha zatopiona w bursztynie. Może byłem za słaby, żeby umiejętnie prowadzić walkę, a może nie spotkałem nikogo takiego jak ty. Bywało, potrzebowałem pomocy, ale nikt się nie zjawiał.

Teraz diabeł przemawiał zupełnie jak dawny, najdawniejszy Meff ze swego przedczartowskiego okresu.

– W czym mogę ci pomóc, powiedz? – spytała spokojnie Anita.

Rzeczowość zabija nastrój. Meff zamilkł. Coś w nim zadrgało, strach, że być może cała rozmowa odbywana jest za późno, że dusza Anity pozostanie dla niego zawsze niedostępna jak szczyt pobliskiego Matterhornu.

– Jesteś bardzo miły – dziewczyna trąciła go ręką – ale bardzo się różnimy.

– Różnice zbliżają bardziej od podobieństw! Zresztą wszystko znajduje się w dialektycznym rozwoju. Pozwólmy rozwijać się naszym odczuciom.

– A może zjemy coś, zanim wszystko wystygnie? – zapytała Havrankova.

Parokrotnie krążył jeszcze dookoła tematu niczym drapieżca wokół pasącej się zwierzyny. Rozumiał, że ma do czynienia z osóbką, która wszelkie przyjemności przenosi na czasy po ślubie, i to kościelnym, co z braku czasu, a także w związku ze specyfiką funkcji Meffa, było niewykonalne. Niemniej oświadczył się.

Dziewczę dobry kwadrans nie potrafiło wymówić słowa, a potem powiedziało:

– To niemożliwe!

Fawson wystąpił z zapewnieniem, że nie chodzi mu o związek natychmiastowy, może poczekać, choć osobiście lubi w tych sprawach spontaniczność, wystarczy, jeśli od tej chwili będzie mógł uważać ją za swoją osobistą narzeczoną.

Milczała.

– A może masz kogoś, jesteś w kimś zakochana?! Pokręciła głową tak energicznie, że jasne loki rozsypały się po szczupłych ramionach.

– W czym więc problem? Dlaczego? Boisz się mnie?

Była w tym momencie taka zafrasowana, smutna, bezbronna i dosłownie święta, że rzuciłby się na nią nie bacząc na nic, gdyby nie piskliwy dźwięk wydobywający się z zegarka. Za kwadrans dziesiąta. Pora przygotować się do decydującego seansu.

– Mam pilną międzymiastową – powiedział – ale wrócę!

– Lepiej nie – zabrzmiał cichy głos dziewczyny – zmęczył mnie ten dzień i chciałabym się położyć, a poza tym twoja noga… Dobranoc!

Nieoczekiwanie musnęły go ciepłe i pachnące świeżością usta. A potem drzwi zamknęły się energicznie.

Fawson zatoczył się jak zakochany wyrostek, ale przypomniał sobie, że musi jeszcze załatwić kilka spraw nie cierpiących zwłoki, wyprostował się i otworzył drzwi do swego pokoju.

– Tu Drakula. Tu Drakula. Melduję, że wszystko w porządku. Posuwamy się z dużą szybkością w ustalonym kierunku. Kapitan obawia się gór lodowych, ale przy sprawnie działającym radarze nie powinniśmy się niczym przejmować. Zgodnie z poleceniami od tej chwili nie opuszczam kabiny i nie wpuszczam nikogo do środka. Ptaki niespokojne, bo mocno kiwa, ale to chyba zrozumiałe…

– Dziękuję. O oznaczonej porze zaczynamy!

Ledwie twarz wampira znikła z ekranu. Meff wywołał Wilkołaka. Znajomy pysk był zziajany i lekko zakłopotany.

– Omal nie wpadłem – meldował. – Zupełnie zapomniałem, że dla tych Żółtków szczur to przysmak. Już od paru godzin poluje na mnie szef kuchni bazy. Ale dam sobie radę. Mam już ich szyfry, wiem, jak znieść blokadę i wyłączyć zaminowanie bazy. W wypadku ogłoszenia alarmu trzeciego stopnia wystarczy zniszczyć łączność z centralą i wówczas powstaje możliwość ręcznego uruchomienia rakiet na rozkaz szefa bazy. Nie będzie żadnych kłopotów. Do szałasu, jak dotąd, nikt nie zaglądał, zresztą podczas moich nieobecności cały sprzęt zagrzebany jest w śniegu i można by go szukać bardzo długo. Cieszę się, że zaczynamy.

– Zatem powodzenia!

Teraz miał na podglądzie Mekkę.

– Byłem na wieczornym nabożeństwie – opowiadał Frankenstein – jeśli można nazwać nabożeństwem walenie głową o bruk. To dobre dla rogaczy! Natomiast facet ma gadanie. Chociaż Semita. Dziś mówił o dobroci. Twierdził, że pierwiastki Dobra przypominają w działaniu białe ciałka krwi. Nieustannie się mnożą, a następnie otaczają drobiny Zła i izolują je. Istnieje według niego szansa…

– Dobra, dobra, wiem, że wy, Niemcy, podatni jesteście na byle przemówienia. Jak akcja?

– W porządku. Rzemieślnik okazał się złotą rączką. Szkoda że była to jego ostatnia robota. Jest już na łonie Mahometa. Zrobiłem to bardzo ostrożnie. – Detonowała mu w ręku jedna z jego zabaweczek,… Kto bawi się ogniem, musi być przygotowany na poparzenie paluchów. Broń jest znakomita. Z odległości pół kilometra przepoławiam daktyla.

– Mów dalej!

– Z mojego sektora będę miał proroka jak na widelcu. Musi mijać mnie o najwyżej dwa metry. Podobno nie zezwala na żadną ochronę osobistą. Oczywiście nie wierzę, ale przetrenowałem sprawę. W momencie gdy się będzie zbliżał, położę mój ognisty kij na płotku ochronnym, prostopadłym do trasy przejazdu. Wycelowanie, gdy cały tłum będzie się cisnął i wyciągał ręce, nie potrwa nawet sekundy. Obecnie zamykam się w pokoju. Jest to taka wieżyczka niczym mały minaret, maleńkie okienko, jedne niskie drzwi – pełne bezpieczeństwo.

– Oby! Good luck!

– Jawohl!

Z Topielicą rozmawiał za pośrednictwem komendanta Rowlingsa. Pojawiły się drobne komplikacje. Kompan Briana Scotta, kosmonauta Thomas Lewis, należał do osobników arcypodejrzliwych. Zorientowawszy się, że kumpel jest wyraźnie niezdrowy, usiłował skłonić go do poddania się testom medycznym. Scott odmawiał. Robił wrażenie półprzytomnego, słowa wyrzucał z siebie wybuchowo, nieomal warcząc. Lewis nalegał, groził, że powiadomi o swych obawach Ziemię. Doszło do malej szamotaniny. Na szczęście poza zasięgiem kamer. Obecnie Scott meldował, że jego kosmiczny partner zapadł w sen. Ośrodek dyspozycji lotów przyjął informację bez większego zainteresowania. Podróż promu miała charakter rutynowy i jeśli cokolwiek mogło budzić żywsze zainteresowanie, to start i lądowanie.

– Dałeś mi bardzo trudne zadanie, szefie – mówiła monotonnie panna Waters ustami Rowlingsa. – Muszę na odległość utrzymać w hipnotycznych cuglach dwóch silnych facetów, a najmniejsza dekoncentracja mogłaby zakłócić sterowanie nimi.

– Ale, mam nadzieję, dasz radę.

– Dam! Mam tu na szczęście spokój i nikt nie przeszkadza.

– Znakomicie!

Pozostał Priap. W wynajętym apartamencie zwijał się jak w ukropie. Nie zdążył nawet pozbyć się kostiumu staruszki. Zabezpieczył okna w pancerne blachy, tak żeby najlepszy strzelec wyborowy nie mógł ustrzelić go z helikoptera, zastawił wszystkie drzwi z wyjątkiem jednych, zamontował kamerę, dzięki której o określonej porze świat zewnętrzny zobaczy jego bombę. Sam ładunek, olbrzymie metaliczne jajo, ustawił pośrodku największego pokoju i sycił wzrok jego widokiem, szczęśliwy niczym sam schizofreniczny konstruktor.

O określonym czasie uruchomi zainstalowane teleksy i tekst przygotowanego ultimatum popłynie do agencji prasowych, Białego Domu, Kongresu i Sekretariatu ONZ.

Wcześniej Gnom zameldował o eliminacji Belfegora. Nie udało mu się wprawdzie unieszkodliwić stewardesy – szczęściary, ale był przekonany, że śmiertelnie przerażona kobietka nie wychyli nawet nosa z kryjówki.

– A jeśli odnajdzie ją policja? – spytał Meff.

– Zna pan przecież tych cymbałów. Co im powie? Że Larry'ego porwał diabeł? Kto jej uwierzy? Nie może znać ani istoty planu, ani mej kryjówki. Zresztą choćby i znała – nie otworzę nikomu. Wszędzie umieściłem znaki piekielne. Nawet anioł by się tu nie wdarł. Co najwyżej wcześniej przekażę swe ultimatum. Niech próbują mnie szturmować.

– Racja – przyznał piekielny Agent.

W Zermatt minęła właśnie jedenasta.

W tym samym czasie White, przystojny ryży byczek o nadzwyczajnie czerwonych jak na mężczyznę ustach, z godzinnym opóźnieniem wkroczył do swego biura. Był spocony jak mysz (również ruda). Cały czas spędził w Centrali Kontynentalnej. Histeria Łysego, Zastępcy j. Centrali Głównej, osiągnęła apogeum. Bez większych podstaw ogłosił stan gotowości, prosił o zwrócenie się do najwyższych władz, w tym do Sekretarza Generalnego Narodów Zjednoczonych, o zarządzenie powszechnych modlitw na intencję Ratunku dla Ziemi, Skąd miało nadejść niebezpieczeństwo, związane według proroctw z jutrzejszą datą, nie potrafił jednak powiedzieć. Ale bał się. White nie widział możliwości realizacji tych postulatów. Sekretarz Generalny był ateistą, a poza tym zarządzanie ogólnoświatowych rekolekcji nie należało do jego kompetencji.

51
{"b":"89162","o":1}