Литмир - Электронная Библиотека
A
A

We własnym mniemaniu Bandollero uważał, że i sam Pan Bóg jest jego cichym zwolennikiem. Dyktator manifestacyjnie obnosił swą metafizyczną predestynację, w odróżnieniu od swych innych licznych kolegów despotów, którzy na pytanie o legalność swej władzy zwykli odpowiadać: – Nasza władza pochodzi od Boga, a Boga, jak wiadomo, nie ma.

Arcykapłan wiedział oczywiście, że nie jest nieśmiertelny. Od paru ładnych lat w Parku Narodowym budowano piramidę, dwa razy wyższą od piramidy Cheopsa (w stylu azteckim, ale ze zdobnictwem barokowym), która w przyszłości miała stanowić miejsce jego spoczynku i kultu."

Naraz po plecach otulonych mundurowym suknem przebiegł dreszcz. A jeśli ten Matteo Diarolo to jakiś najnowszy “szakal" wynajęty przez emigracyjnych knowaczy? Wprawdzie we wszystkich zagranicznych centralach opozycyjnych miał swych ludzi, poza tym przeważały tam organizacje brzydzące się indywidualnym terrorem, jednak pewne ryzyko istniało zawsze, zwłaszcza że żadna z potęg światowych nie popierała otwarcie szefa Cortezji. Od paru godzin podwojono straże wokół pałacu, postawiono w stan nadzwyczajnej gotowości fotokomórki i laserowe czujniki. Inna sprawa, że nadal nie napływały nowe komunikaty o ściganym, żandarmi przysięgali, że go trafili. Niewykluczone więc, że cudzoziemiec leżał obecnie w jakimś zakamarku i dogorywał.

Rozległ się warkot i rozszumiały palmy w parku. Chwilę później z rękami skutymi na plecach kajdankami z poświęcanej stali wszedł do gabinetu Wilkołak. Bandollero dał znak strażnikom, aby pozostali na tarasie, i automatycznie zasunął pancerną szybę.

– Widzę, że mamy jakieś maleńkie kłopoty – zauważył Kajtek.

– Nie mam nigdy żadnych kłopotów – odpowiedział Arcykapłan – chciałem tylko z tobą porozmawiać. Nieźle się trzymasz.

– Ty również. Daj cygaro!

Bandollero dziabnął nożykiem koniuszek, przypalił i cisnął nikotynowy specjał bestii. Chwyciła w locie, zębami. Mimo skutych łap Wilkołaka Ekscelencja wolał mieć między nim a sobą dziesięć metrów chodnika i biurko, na którym demonstracyjnie ułożył pudełeczko radiodetonatora.

– Ho, ho, cygaro marki “Trapezja"… Nie zmieniliście nazwy? – zarechotał potwór.

Dyktator westchnął.

– Ci idiotyczni konserwatywni kontrahenci chcą kupować towary wyłącznie pod starymi przedcortezjańskimi nazwami. Ale przejdźmy do rzeczy…

– Zgaduję, że zamierzasz zwrócić mi wolność, obdarować odszkodowaniem za straty moralne i zaofiarować stanowisko ambasadora przy ONZ – powiedział Wilkołak.

Bandollero nie dał się jednak sprowokować.

– O wynagrodzeniu pomówimy później – rzekł – chodzi mi o konsultację dotyczącą pewnych nadprzyrodzonych zdolności…

– A jeśli odmówię?

– Będziesz żałował!

– Przeniesiesz mnie może do publicznego więzienia? Albo na świeże powietrze do kamieniołomów? Bardzo proszę.

Przywódca nie miał ochoty na żarty.

– Nie przeciągaj struny, Kajtek! Wiesz doskonale, że kiedy stracę cierpliwość, zawsze mogę nacisnąć guziczek.

– Doprawdy? A gdzie on?

Dyktator rzucił okiem na blat biurka i stężał. Pudełeczka na nim nie było. Ściślej mówiąc, znajdowało się ono w ręce wystającej z boazerii. Ręka przypominała w tej pozycji końcówkę wytwornej spłuczki klozetowej, tyle że była żywa.

– Co to ma znaczyć?! – Don Juan ruszył w kierunku bezczelnej łapy, ale ta cisnęła pudełeczko ponad jego głową, a Wilkołak złapał je gładko w pysk.

Strażnicy, obserwujący całą żonglerkę z tarasu, skupili się przy pancernej szybie, a ich rozpłaszczone nosy przywodziły na myśl gromadę dzieciaków przy witrynie sklepu z zabawkami czy czeredę starszych panów w porno-kabarecie.

– Namyśl się dobrze, zanim uczynisz następny ruch, Juanie Bandollero – powiedział Wilkołak i jednym ruchem zerwał kajdanki, jakby były zrobione z papieru. – Nadeszła chwila…

Dyktator skoczył do biurka wyposażonego w zamontowane w blacie karabiny maszynowe, zdolne siec w trzy strony pokoju, ale Meff Fawson przeniknął do końca przez ścianę i ujął Bandollera za pierzasty kołnierz uniformu. Złocisty monokl wypadł z wszystkowidzącego oka i potoczył się po intarsjowanej posadzce. Arcykapłan oklapł jak schwytany w potrzask tapir, a kibicujący żandarmi zaczęli bić brawo.

– Nie wyjdziecie stąd żywi! – bełkotał tyran.

– Tak się tylko mówi – zgrzytnął zębami potwór zbliżając się do samowładcy.

– Czego chcecie? Władzy, pieniędzy? – zapiszczał nadspodziewanie cienko Nowy Cortez.

– Chcemy jedynie opuścić bezpiecznie ten zakazany kraik – poinformował Meff – a pan będzie nam towarzyszył jako puklerz. Niech ta gromada łapiduchów opuści taras. Helikopter popilotuję sam…

– Ale jakie mam gwarancje?…

– Nie masz żadnych – twardo powiedział Kajtek – ale w przeciwnym wypadku umrzesz już teraz. Gdybyśmy byli idealistami, być może żądalibyśmy twej dymisji, uroczystego potępienia cortezjanizmu i zwolnienia niewolników… Ale nie jesteśmy. Zawodowo zajmujemy się złem. Choć w sposób może mniej odrażający niż ty…

– I pozwolilibyście mi wrócić?

– Wydaj polecenie!

Dyktator na ugiętych nogach podszedł do interkomu. Taras opustoszał. Chwilę potem otwarły się pancerne drzwi. W minutę później zaterkotał motor!

– Adios, Cortezja… Trapezja! – poprawił się Fawson.

Nikt nie przeszkadzał im w odlocie. W wyobraźni Meff widział już gorączkowe narady hierarchów, niespieszne, co godzina zmieniane komunikaty, rozprzężenie w garnizonach i wreszcie totalny zryw w całym kraju, któremu, choć był szatanem, życzył odrobiny wytchnienia.

Kiedy opuścili wody terytorialne, dokonał się los despoty. Zęby wilkołaka odnalazły jego tętnicę szyjną, rozgryzły ją powoli, nie naruszając krtani, tak że okrzyki ginącego dyktatora długo jeszcze splatały się z warkotem silnika. W swoich ostatnich chwilach Bandollero najpierw wzywał Boga (nadaremnie), potem miotał przekleństwa, w końcu, osłabiony upływem krwi, począł mamrotać jakieś dziecinne wierszyki o Indianinie Montezumie i dzielnym wodzu Cortezie.

– Piję tę juchę z rozsądku – powiedział Wilkołak, a w jego głosie słychać było nie tajony wstręt.

Jeszcze trzy dni temu Fawson oszalałby z trwogi. Teraz myślał wyłącznie o silniku, sterze i wysokościometrach. Metaliczny chłód obejmował coraz głębiej jego zmysły. Wrażenie trudne do opisania. Coś jakby derma, skaj, cerata zastępowało z wolna tkanki, mięśnie, cały system nerwowy specjalisty od reklamy. A zapach krwi wypełniający kabinę wydawał się dziwnie słodki, upajający, smaczny.

Ciała Bandollera pozbyli się na pełnym morzu, Wilkołak wydrapał jeszcze na piersi trupa swój znak rodowy, aby, jak mówił, rekiny wiedziały, komu zawdzięczają ten prezent. Helikopter został porzucony w gaju palmowym na skraju jednej z malowniczych, niezwykle podobnych do siebie wysepek, w które obfituje Morze Karaibskie. Pieszo dotarli do miasteczka, skąd koło południa rejsowy samolot uniósł Fawsona w stronę Miami. Wilkołak ulotnił się po drodze, kierując się do wyznaczonego zakątka świata, w którym mógł spokojnie oczekiwać dalszych poleceń.

Poranne gazety nie przyniosły żadnych rewelacyjnych wieści z Cortezji.

– Długo nie utrzymają tajemnicy – uśmiechał się Fawson.

Około południa, oglądając dziennik, przeżył szok. Za pomocą łącz satelitarnych nadawana była bezpośrednia transmisja z Punta Libertad. Składanie krwawych ofiar z okazji otwarcia nowego żłobka. Ceremonię zaszczycił swoją obecnością sam Arcykapłan.

To niemożliwe – pomyślał Meff – puszczają stary film! W tle jednak widniała ułożona z kwiatów dzisiejsza data, a w tłumie notabli pętał się chudy ambasador, który dopiero poprzedniego dnia powrócił do ojczyzny. Sekwencja trwała dość długo i Meff zdołał zauważyć pewną kanciastość w ruchach dyktatora. Jego strój też był nie najlepiej dopasowany.

– Sobowtór, po prostu sobowtór!

Najwyraźniej cortezjanizm miał przeżyć swego twórcę, by panować długo i nieszczęśliwie. Bywa.

24
{"b":"89162","o":1}