Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mniej więcej po półgodzinie rozległ się wysoki, świdrujący dźwięk.

– Koniec na dzisiaj! Koniec na dzisiaj! – zawarczały rozstawione wszędzie szczekaczki. Drzwi rozsunęły się i personel w kitlach z rzemiennymi pasami w dłoniach oczyścił z tłumu korytarze vivarium. Nie było protestów. Najwyżej westchnienia i jęki… Potem zapadła cisza. Drzwi zasunęły się ponownie. Tymczasem Wilkołak ożył, wstał, poprawił zmierzwione futro, wykonał kilka przysiadów i gwiżdżąc otworzył niewidoczną dotąd lodówkę. Uniosła się krata zasłaniająca wejście do budy.

– Dobranoc, stary! – rzucił ktoś z obsługi. Potem spoza ściany słychać było jeszcze ryglowanie potężnych zamków. Najprawdopodobniej zostali sami.

Niezrozumienie sytuacji Meff składał na karb swego spsienia i powstałej wskutek tego niskiej średnie! arytmetycznej inteligencji. Z pewnym wysiłkiem wrócił do pierwotnych kształtów. Do klatki można było dostać się przekraczając szybę, ale Fawson wolał przeniknąć przez marmurowy cokół i klepisko.

Znalazł się w środku, kiedy Kajtek, odwrócony tyłem, nalewał sobie kieliszek wódki “Kaktusówki". Potwór natychmiast wyczuł obcego. Zawarczał. Jego twarz zmieniła się w przerażającą maskę. Wargi obnażyły wielkie świńskie kły, a pałające oczy unieruchomiły wzrok Meffa jak imadło. Plenipotent z wrażenia zapomniał hasła.

– Pięć razy pięć… nie… siedem razy siedem…

Z kosmatych palców wyskoczyły pazurzyska jak noże. Stłumiony gardłowy pomruk począł wypełniać wybieg. Wilkołak przysiadł na tylnych kończynach… i skoczył, zanim Fawson zdążył zakryć twarz zbyt powolną dłonią!

Cmok, cmok!

Potwór ucałował go z dubeltówki

– Nareszcie! – sapnął, a widząc zdumienie Fawsona, zachichotał. – Sześćdziesiąt sześć! Myślałeś, że nie rozpoznam kolegi na węch?… Czułem, że prędzej czy później Dół przyśle kogoś, żeby mnie wydostać z tej dziury. Mnie wołają Kajtek, a ciebie?

– Meff! Znaczy Mefisto XIII.

– Pierwszorzędna rodzina. Arystokraci, psia kostka! Nie to co my, demoni z proletariatu.

– Czy nie sądzisz, że powinniśmy zwiewać? – przerwał klasowe wynurzenia Fawson.

– Mamy czas – odrzekł Wilkołak – a poza tym, to nie takie proste. Spójrz, kolego! – Rozgarnął pazurami sierść na brzuchu, ukazując bliznę. Pod skórą widać było wyraźnie zarys zaszytej kapsuły.

– Esperal – domyślił się Meff – jesteś na odwyku?

Kajtek pokręcił głową.

– Wszywka lojalności! Wystarczy, że spróbowałbym się stąd wydostać lub wydłubać którąś z kapsuł, jest ich pięć. Elektroniczny impuls biegnie natychmiast do Bandollera. Z kolei wystarczy sekunda, aby dyktator nacisnął przycisk nadajnika, z którym się nie rozstaje, a wszystkie pojemniki detonują, rozrywając mnie na drobne kawałki.

– Masz niski próg nieśmiertelności?

– Mam wysoki, ale kapsuły zostały wykonane z przetopionego relikwiarza św. Jakuba, sprowadzonego specjalnie z San Domingo.

Piekielny pełnomocnik zaklął, ale po chwili dorzucił:

– Musi znaleźć się jakieś wyjście!

– I jest. Wystarczy, że złożysz wizytę tyranowi i nakłonisz go możliwie skutecznie do zwrotu nadajnika. Plan w tej sprawie mam opracowany od lat. Tylko jedno – pysk potwora wykrzywił grymas nienawiści – przyrzeknij, że nie zabijesz go na miejscu…

– Jeśli uważasz…

Mamy drobne zadawnione porachunki…

– Domyślam się. Zamknął cię tutaj.

– Nie tylko to – stęknął Wilkołak – domyśl się najpierw, jaki frajer dopomógł Juanowi w opanowaniu tego kraju, kto podsunął mu pomysł z Cortezjanizmem?…

– Ty?

– I kto wreszcie, jak szczeniak, dał sobie wszczepić te idiotyczne ładunki, zamknąć w vivarium i służyć jako Społecznie Użyteczny Obiekt Nienawiści?

– Właśnie – wtrącił się Fawson – wytłumacz, co tu jest grane? Co oznacza ta kolejka dla wyróżnionych?…

– Bandollerowi nie sposób odmówić znawstwa ludzkiej psychiki. Tworząc idealny system, w którym wszystko jest dobre, mądre, szlachetne, święte, zadbał, by istniała swoista równowaga – by w jednym miejscu skupiło się całe zło, na które można zwalić wszystko to, co w praktyce nie zgadza się z teorią. Chodziło o punkt, gdzie przez trzy minuty, często raz w życiu, ludzie mogliby dać upust swoim namiętnościom. Mówić prawdę! i nie jest istotne, że obiekt nienawiści byłby obiektem zastępczym. Oczywiście, istnieje wróg numer jeden – Etania, jej prezydent, zwany Pierwszym Faryzeuszem, jej symbole przekręcone na opak, jej styl życia, nazywany tu wtórnym barbarzyństwem, ale co maleńka Cortezja może zrobić Etanii? Stroić grymasy, pokazywać język? Wymyślono więc wroga rodzimego – mnie! i tak za jednym zamachem Bandollero pozbył się. wspólnika i zyskał obiekt do neutralizowania nastrojów. Słowo honoru, odwalam tu dla niego lepszą robotę niż cała żandarmeria tego miasta.

Fawson milczał. Przychodziło mu do głowy, że człowiek w swych pomysłach dawno już prześcignął rodowitych szatanów, którzy w zestawieniu z niektórymi osobnikami ludzkiej rasy mogliby uchodzić za dżentelmenów.

Narada Kierowniczej Dwunastki Wielkich Ordynariuszy, od dawna urzędującej w składzie pięcioosobowym (pozostali członkowie gremium wykruszyli się bowiem bądź znajdowali się w stanie lub miejscu uniemożliwiającym udział w obradach) – rozpoczęła się wkrótce po północy.

Taki był styl pracy Juana Bandollero, który miał naturę kota, węch psa, charakter lisa, wzrok węża i elastyczność ichneumona.

Wszelako dziś krążył po swoim długim gabinecie, przypominającym klasztorny refektarz, w sposób charakterystyczny dla lwa w klatce. Czterej pozostali hierarchowie milczeli. Długie życie i dożywotnie piastowanie zajmowanych stanowisk gwarantowała zasada: przeczekać wstępną furię, zgodzić się ze wszystkimi tezami prezydenta, uchwalić jednomyślnie, a następnie bawić się do upadłego w czasie obowiązkowej części artystycznej, na którą składało się palenie opium i figle ze studentkami nonkonformistkami, które w ten sposób mogły skrócić swe wyroki i uniknąć mało rozwijającego intelektualnie wyjazdu do kopalń srebra.

– Amigos – mówił Nowy Cortez swoim co nieco głuchym głosem – w naszym pięknym kraju znajduje się intruz, działający niewątpliwie z podpuszczenia zdradzieckiej Etanii. Co gorsza, agent ów, nie zawaham się powiedzieć, dywersant, dysponuje nowymi gatunkami broni, jak miotacz ogniowo – aerozolowy. Potrafi również przenikać niektóre rodzaje ścian i murów.

Szmer uczynił się na sali, a Arcykapłan, strojny w uniform – krzyżówkę rzymskiej togi i azteckiego płaszcza z piór – mówił dalej.

– Nie znamy zamiarów nieznanego nieprzyjaciela, a od paru godzin nie mamy świeżych meldunków o miejscu jego pobytu. Powiecie, co znaczy jeden człowiek przeciwko dobrze zorganizowanej maszynerii państwowej? Przyznam wam rację. Ale nawet tego jednego zuchwalca nie możemy zignorować. W prostym ludzie, mimo niewątpliwych postępów nauki i oświaty, ciągle utrzymują się bałamutne mity o Montezumie Trzecim, który pewnego dnia przybędzie zza Wielkiej Wody i obali Nowego Corteza. Dlatego niezwłocznie trzeba wroga odnaleźć i zniszczyć! – zakończył dramatycznym zawieszeniem głosu. – A co wy, bracia, o tym myślicie?

Przez chwilę nie zabierał głosu żaden z hierarchów. Wyrwać się za wcześnie, znaczyło wykazać się zbyt dużą inicjatywą, a kto ma dużo inicjatywy, łacno mógłby zostać podejrzany o zbyt duże ambicje…

– No! – przynaglił Bandollero. – A może to sprawka któregoś z was?

Języki rozwiązały się natychmiast. Przez parę minut członkowie Rady przekrzykiwali się bezładnie, popierali tezy Arcykapłana, wyrażali swój niepokój i święte oburzenie. Nikt jednak nie proponował żadnego rozwiązania.

Wszedł jakiś oficer i wręczył na tacy kolejną porcję zeznań wyciśniętych z kapitana Gomeza i nieszczęsnego

Jimeneza – nie wnosiły one jednak nic nowego, poza może jednym stwierdzeniem starego naukowca, który niezwykłe umiejętności seńora Diavolo skłonny był przypisać siłom nieczystym.

– Oni zawsze tak mówią – powiedział ordynariusz imieniem Alvaro.

– Ale nie należy niczego lekceważyć – skontrował inny, noszący historyczne imię Rodrigo.

– Nie mamy krajowych ekspertów od metafizyki – powiedział Bandollero – wszyscy bez wyjątku okazali się niepodatni na reedukację. Chyba żeby… – Uczyniła się cisza. – Chyba żeby wezwać tu Wilkołaka!

Notable zaklaskali, tylko Rodrigo, choć w zasadzie popierał pomysł bossa, zapytał czujnie:

– Czy jest to aby rozwiązanie bezpieczne? Arcykapłan wyciągnął z fałdów kostiumu płaskie pudełeczko z kilkoma przyciskami, i uśmiechnął się. Uśmiech ten wyrażał jednoznacznie – mamy go w ręku.

– Jak go dostarczą?

– Helikopterem! Będzie tu za kwadrans. – Niedbałym gestem wskazał pancerne drzwi wychodzące na taras pałacu.

Pasjonująca kwestia, czy władcy przeczuwają zbliżanie się niebezpieczeństwa, pozostanie zapewne nie rozstrzygnięta. Jeśli nawet pamiętniki mówią o obaleniu tyranii – rzadko jest to zgodne z prawdą. Jeśli idzie o przywódcę Cortezji, jego zdenerwowanie wyczynami intruza podyktowane było nie tyle lękiem (ten został wyeliminowany przez skuteczne działanie rozmaitych służb), ile irytacją, że ktoś ośmiela się naruszać ustalony ład, porządek i spokój. Bardzo więc prędko przerwał jałowe bajdurzenia swoich współpracowników, nakłonił ich do przeniesienia się do sali bankietowo – kontemplacyjnej, sam zaś pogrążył się w milczeniu i czekał.

Przed nim na ścianie pulsowała wielka plastyczna mapa Ojczyzny. Paliły się kółeczka oznaczające ośrodki kultu, gorzały trójkąciki portów i stacji, iskrzyły romby kamieniołomów, kopalń i innych miejsc skutecznej reedukacji. Kochał ten kraj. Nieraz długo w noc, kiedy zmęczony wzrok nie rozróżniał już prośby o honorowe ojcostwo chrzestne od podania o ułaskawienie i ołowiane powieki spadały na oczy – Bandollero widział Cortezję oczyma duszy i często powtarzał, że Arcykapłan nie śpi, aby inni mogli spać spokojnie.

Za to go podziwiano. Kiedy podczas nabożeństwa w Dzień Corteza mieszał się z kolorowym (starannie wyselekcjonowanym) tłumem w ogrodach pałacowych, kiedy korzystał z prawa pierwszej nocy wobec małżeństw, które poprosiły go na świadka, kiedy z trybuny Narodów Zjednoczonych grzmiał na wszystkich tych, którzy ideały cortezjanizmu znali Jedynie z krzywych zwierciadeł szmatławej prasy, czuł wokół siebie stale rosnącą otoczkę szacunku, podziwu, nawet u wrogów.

23
{"b":"89162","o":1}