Wbrew zbójeckim obawom kmiotek nie wprowadził ich w zasadzkę. Przeciwnie, nim jeszcze się dobrze w bagnisku ściemniło, grunt wypiętrzył się i okrzepł nieco. Poduchy wysokiego mchu przestały niemiło mlaskać pod podeszwami butów, ustępując miejsca porośniętym szorstką trawą pagórkom. Wszystko to po trochu przywróciło Twardokęskowi animusz, bowiem nie przyznałby się co prawda nawet pod groźbą katowni, ale glibiel przerażała go niezmiernie. Raz po raz przypominały mu się opowieści o wędrowcach wciągniętych w moczar i rozlicznych złych mocach przyczajonych tuż pod powierzchnią oparzelisk. Byle trzepot ptaszyska płoszył go niby ciołka i nic nie umiał na to poradzić.
Uradował się więc niezmiernie na widok słabo wydeptanej ścieżki. Rychło też pokazały się inne ślady człowieczego bytowania: obciosane pieńki, rozmaite odpadki zsypane w bezładne kupy przy samej ścieżce, resztki na wpół zbutwiałej palisady, na koniec zaś smród, jaki zawsze towarzyszy co większemu obozowisku. Co prawda trochę to zdumiało Twardokęska, który ładny szmat czasu hersztował szajce z Przełęczy Zdechłej Krowy i rozumiał wyśmienicie, że w banickim rzemiośle pierwsza rzecz to należyta kryjówka. Nikt zdrowy na rozumie, myślał sobie, mijając przechyloną strażnicę, nie dozwoliłby na podobne niedbalstwo. A tutaj można nie tylko jak po sznurku wleźć do koczowiska, ale też jeszcze jedna w tych zasiekach i wartowniach wskazówka: mianowicie, że nie – gdyś znacznie większa bywała kompania, skoro aż tutaj straże rozstawiano. Nic innego, jeno prawdę Bogoria gadał o Jastrzębcowej niemocy.
Kiedy zza drzew wyjrzała właściwa palisada – mocno miejscami poszczerbiona i zaniedbana, jak z przyganą zauważył zbójca – wieśniak zaparł się obiema nogami i żadnym sposobem dalej iść nie chciał. Kazaliście, panie, do Jastrzębca zaprowadzić, gadał, tedym doprowadził, jak przykazano, ale z nim samym to się po swojemu układajcie, mnie do dom pilno. Nie bardzo się to zbójcy spodobało, ale co było czynić? Koźlarz dał chłopinie kilka miedziaków i pociągnęli dalej, ku na wpół otwartej bramie.
Dopiero we wrotach, brudnych i podpartych pieńkiem, na którym porzucono siekierę i niedawno urzezany koguci łeb, zastąpił im drogę jakiś jegomość, może nawet wartownik, ale w żadnym razie nie można było tego rozpoznać. Człek ów bowiem nosił zieloną, rozchełstaną na piersi koszulę, skórzane, chłopskie portki, mocno zużyte i naznaczone kilkoma plamami niewiadomej proweniencji, porządny, szeroki pas, nad którym kołysało się sute brzuszysko, i nasunięty na ucho kołpaczek. O biodro obijał mu się potężny szarszun, ale najwyraźniej żadnego użytku czynić zeń nie zamierzał, bowiem w prawicy dzierżył odpieczętowany dzban. Popatrzał na nich nieprzychylnie, pociągnął łyk trunku.
– Coście za jedni? – warknął, drapiąc się po brzuchu i popatrując łakomie ku skrzy dłoniowi.
Zbójca co prawda nie wiedział, czyli pierwej posłano do Jastrzębca wieści o nadejściu sprzymierzeńców, czy też bez zapowiedzi ściągnęli do obozowiska, jednakowoż obcesowość rebelianta zgoła go zdumiała. Nie dość, żeśmy wleźli w samo gniazdo powstania niby do obory, pomyślał gniewliwie, to jeszcze witają nas niby, nie przymierzając, w spichrzańskim zamtuzie.
Zwajecki kniaź aż sapnął z oburzenia na podobne powitanie.
– Ja waszmości szarży nie rozpoznaję, choć z przyodziewy wnoszę, żeście nie wartownik! – huknął. – A skoroście nie w swoim prawie, by pytać, tedy do pana prowadźcie, a żywo!
– Znaczy się, do Jastrzębca? – upewnił się nieco zgryźliwie rebeliant. – Ano, jak sobie chcecie, ale przestrzegam, że moment niestosowny i zdałoby się raczej do rana poczekać.
– Nie po to my się taki kawał świata wlekli – zeźlił się jeszcze bardziej Suchywilk – aby ninie wedle bramy czekać na posłuchanie niby proste kmioty.
– Wasza wola – pochylił się w szyderczym ukłonie. – Skoro się napieracie, pokornie prosim w nasze niskie progi. O jedno upraszam, byście za mną szli, po bokach nigdzie nie zwłócząc i nie mitrężąc. Osobliwiej niewiasty, bo takowy u nas obyczaj, że kto pierwszy pochwyci, tego dobro – tutaj zarechotał z własnego konceptu i mlasnął plugawo ku Szarce, której rudozłote, rozpuszczone włosy wymykały się bokami spod kaptura opończy.
Suchywilk targnął się ze złości, lecz rebeliant odstąpił z bramy, dając im wolne przejście. Potem poprawił pas, który najwyraźniej uwierał go w kałdun, wychylił do dna trunek i powiódł ich w głąb obozowiska.
Minęli dwóch obojętnych wartowników, którzy zabawiali się grą w kości w naprędce skleconym z gałęzi, półotwartym szałasie, i bez przeszkód ruszyli wzdłuż rzędu chałup. Zbójca nie potrafił nadziwować się, że bez dania racji wpuszczono ich za wrota. Toć, myślał sobie, człek rozumny nie pozwala byle włóczęgom włazić do obozowiska. Tym bardziej, że nie wiedzieć, kto tam jeszcze tyłem ciągnie przez trzęsawisko, może my jeno na przeszpiegi przyszli, a za nami wojsko potężne. A tutaj obrona słabiutka. Doły przed palisadą zielskiem zarosły, sama palisada przetrzebiona, jakby z niej koły kto powyrywał, dźwierza otwarte, choć zmierzch dobrze już nastał, a strażnicy w kości grają. Ech, jakby się na Przełęczy Zdechłej Krowy podobna rzecz trafiła, przed świtem łby bym potłukł.
Nie mierziły go natomiast połyskliwe rebelianckich stroje ani wielorakość broni, bowiem wśród zbójców takoż odziewano się rozmaicie, zaś każdy walczył tym orężem, który mu najlepiej w ręce leżał. Tutaj po większej części noszono żalnickie miecze na barwnych, dwustronnie tkanych pasach, jako miejscowa szlachta miała we zwyczaju, ale trafiały się też zakrzywione szabelki, a nawet starożytne, dwuręczne szarszuny. Koni nie wyślepił, najwyraźniej trzymano je gdzieś na uboczu. Szła pora wieczerzy i między chatynkami uwijało się też sporo służby obojga płci w siwawych od zmroku sukmanach z nie bielonego sukna. Noszono wodę ze strumienia, za chruścianymi płotkami stada drobiu niemrawo układały się do snu, gdzieś z tyłu zaryczała smętnie powracająca z pastwiska krowa. Na progu krytej słomą chaty niewiasta w podkasanej sukni szorowała plecy zanurzonego w cebrzyku mężczyzny. Słowem, obozowisko Jastrzębca ze szczętem patrzyło się zbójcy na wiejską osadę, tyle że zapuszczoną i ospałą. I właśnie owo pospolite zgnuśnienie dziwnie Twardokęska ubodło.
Minęli pokaźne ognisko, przy którym rozsiadło się z pół tuzina szlachty. Stary dziadek z bielmem na jednym oku przygrywał na szałamajach, smętnie zawodząc pieśń o wojennych przewagach Jastrzębca. Rebelianci zdawali się należycie ukontentowani występem, ale Twardokęskiem aż złość zatrzęsła na dźwięk znajomych słów: owszem znał śpiewkę, bo ją minstrele przywlekli aż na samą Przełęcz Zdechłej Krowy, i bardzo dobrze pomniał, jak się nią był zrazu zachwycił. Nie umiał oprzeć się nabożnemu zdumieniu, kiedy bard prawił o wyzwaniu rzuconemu samemu Zird Zekrunowi – oto była rzecz godna pieśni a sławy wśród ludzi, pomyślał wówczas herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy. Tymczasem teraz, wędrując przez siedzibę sławetnego Jastrzębca, z każdym krokiem silniej ogarniało go niemiłe zawstydzenie, że jak młodzik dał się omamić połyskliwej gadce. Co tu dużo gadać, jakby trafiło się dopaść pieśniarza wydrwigrosza, który mu tak podstępnie nałgał o Jastrzębcowych przewagach, byłby niegdyś podarowane mu złoto kazał roztopić i w gardziel lać. Zły był strasznie, a ze złości gotów komuś pogruchotać gnaty przy najmniejszej zaczepce.
Takowa się jednak nie miała trafić, mimo ostrzeżeń napotkanego przy bramie jegomościa w zielonej koszuli. Nawet wówczas, kiedy wiedźma uśmiechnęła się głupawo do biwakującej wokół ognia gromadki – czy też raczej do pięknie przyrumienionego prosiaka, którego obracano nad ogniem – żaden z rebeliantów nie odpowiedział na zachętę. Zbójca domyślał się, że nie kwapiono się do zaczepki z pięcioma uzbrojonymi mężami, zwłaszcza że ich godności nie znano. Ale trochę był rozczarowany, bo chęć miał ogromną do bitki.
Nie odzywali się do siebie ani słowem, tylko z rzadka zwajecki kniaź mruczał pod nosem przyciszone przekleństwa. Dopiero kiedy przeszli ładny szmat środkiem rebe – lianckiego obozowiska i chaty przerzedziły się nieznacznie, zaś na pagórkach wyrosła zapora sosen, Szarka przystanęła i przechyliła głowę na ramię.
– Morze jest za tymi drzewami – powiedziała do nikogo w szczególności, gładząc przytroczony do grzbietu skrzydłonia kufer ze żmijową harfą. – Pójdę popatrzeć.
Suchywilk skrzywił się boleśnie, ale nic nie rzekł. Twardokęsek tylko wzruszył ramionami, kiedy znad ogniska podniosło się kilka głów i popatrzało pożądliwie na skrzydłonia i prowadzącą go niewiastę. Nie dziwota, że ją nad morze ciągnie, pomyślał z zawiścią, toć kto by bez przymusu chciał się w tym smrodzie a szpetocie kisić.
Powoli, brnąc po kostki w piasku, wspięli się na pierwszy pagórek, a potem na jeszcze jeden, aż w dolince przed nimi Twardokęsek dostrzegł niewielką chłopską chatę o dachu z pociemniałej ze starości słomy. Za płotem dostojnie przechadzało się stadko perliczek i pospolity włościański drób. Kiedy podeszli bliżej, uwiązany do drewutni siwy cap zabeczał wrogo i targnął się na postronku, nastawiając rogi, zaś stadko gołębi poderwało się i zatoczyło krąg nad obejściem.
Drzwi były uchylone, ale nikt nie wyszedł im naprzeciw, choć z chaty dobiegały odgłosy krzątaniny. Rebeliant uśmiechnął się wrednie, pokłonił nad progiem, omiatając kołpakiem pajęczyny, i dał znak kniaziowi, żeby przodem szedł. Suchywilk, który był zgoła podobnym ceremoniom niechętny, nie zwlekając wlazł do ciemnej sionki. Przycupnięta nad poprzeczną belką kwoka pierzchła z przeraźliwym gdakaniem, prawie dziobnąwszy Zwajcę w czoło. Zbójca przymrużył ślepia. Niewiele widział, bo okienko, a raczej niewielki prześwit ponad drzwiami, zasłaniała gruba ciemna błona. Jednak w nosie aż kręciło go od smrodu skwaśniałego piwa i gnoju. Domyślał się więc, że, jak czasami czyniono w Górach Żmijowych, domostwo pospołu zasiedlali wieśniacy i inwentarz, zaś majaczące w głębi drzwi muszą prowadzić do obórki. Czegóż w podobnej nędzy miałby szukać Jastrzębiec, pomyślał niechętnie.
Oczy powoli przywykały do półmroku. Dostrzegł pękaty kształt beczki z kiszonymi ogórcami i kilka dużych glinianych garnków składnie ustawionych pod ścianą, stertę chrustu przed piecem, który wzniesiono dokładnie pośrodku domostwa, jedną częścią w sionce, drugą zaś w izbie po lewej stronie, gdzie musieli sypiać gospodarze. Bez słowa pokazał Suchywilkowi niskie, nieco koślawe drzwiczki, zza których coraz wyraźniej znać było ochrypłe pochrząkiwania i sapnięcia. Kniaź zastukał sękatym paluchem w dźwierza raz i drugi, lecz bez skutku. Na koniec mruknął coś wrogo, bo najwyraźniej nie widziało mu się buszowanie po cudzym obejściu, ale co było czynić? Ostrożnie popchnął drzwiczki, zgiął się niemal wpół i przeszedł nad progiem. A potem zatrzymał się gwałtownie.