Литмир - Электронная Библиотека

Izba była maleńka, ciemna i duszna. Jednak pod ścianą pyszniło się prawdziwe łoże z rzeźbionymi zagłówkami i wysoką stertą puchowych poduch. Na piernatach rozpierała się wielka, dorodna niewiasta w wysoko podkasanej spódnicy. Pomiędzy jej mięsistymi udami zajadle szamotał się człowieczek w opuszczonych do kolan spodniach i kubraku z pozłocistej materii. Jego blade pośladki połyskiwały drwiąco w półmroku, chudy, spleciony z resztek włosów warkocz podrygiwał na plecach. W jednej garści dzierżył okazałą, mleczną pierś niewiasty, drugą ręką chwycił za gałkę wieńczącą łóżko i rzucał się niczym wyciągnięta na brzeg ryba. Kobieta przyjmowała owe wysiłki obojętnie, wyskubując nad jego ramieniem ciernie i zielsko, wczepione w tył kubraka. Łóżko tymczasem jęczało w piskliwym sprzeciwie sosnowych desek, zaś przy każdym gwałtowniejszym pchnięciu z rozprutej poduszki pod głową niewiasty unosiły się drobne białe piórka.

Gospodyni dostrzegła ich, pociągnęła towarzysza za rękaw i coś szepnęła niepewnie. Twardokęsek dostrzegł, że z legowiska na piecu wyglądają ciekawie dwie główki o nierówno przyciętych włosach koloru przybrudzonej słomy. W popielniku bawiło się trzecie dziecko, drobny chłopaczek w umorusanej koszulinie.

– Czego?! – właściciel pozłocistego kubraka obejrzał się na nich ze złością: twarz miał poczerwieniałą z wysiłku i gęsto zroszoną potem. – Toć gadałem, żeby nikogo do mnie nie prowadzić! Gadałem, nie?

– Gadaliście – zgodził się z cieniem szyderstwa rebeliant, nie spuszczając jednocześnie oczu z szeroko rozrzuconych ud niewiasty. – Takoż kazałem im do rana zaczekać, ale oszczekali mnie jako psy i do komendy kazali prowadzić. Tedy co mnie było, prostemu człowiekowi, czynić? Jak mus, to mus, więc przyprowadziłem.

– Mus? Widzi mi się, że mus to wy dopiero poznacie, jak was batogami każę na placu oćwiczyć! Co wam się zdaje, że mnie nic innego w głowie, jeno każdego chudo – pachołka w bramie witać a pod kolana podejmować z wdzięczności, że raczył przybyć? Niedoczekanie! – przytrzymał kobietę, która nieznacznie próbowała obciągnąć spódnicę i nakryć się nieco przed wzrokiem obcych. – Ja was jeszcze cierpliwości nauczę, kurwie syny! Ja wam komendę pokażę!

– Wyście już dość nam pokazali, rzyć gołą na powitanie wystawiwszy! – huknął zwajecki kniaź, ale takim głosem, że tamten w jednej chwili zmienił się na twarzy. – A jak wam czasu na powitania szkoda, tedy i z pożegnaniem pewnie zwłoki nie będzie. Bo mnie się widzi, że my nie do książęcego obozowiska zawędrowali, jeno w zamtuz nieochędogi!

Jedno z dzieci rozpłakało się. Wódz rebelii z ociąganiem zsunął się z niewiasty, poprawił palcami rzadkie włosy na skroniach, bez skrępowania podrapał się po tyłku i wciągnął spodnie. Był niski i chudy, ale na jego ramionach grały żylaste pasma mięśni. Schylił się, z przekleństwem sięgnął głębiej pod łóżko i wydobył parę wysokich, szlacheckich butów. Twardokęsek zgadywał, że musiał mu minąć czwarty tuzin lat, lecz nosił się po wielkopańsku, pstrokato i szumnie. Na palcach miał ponadziewane pozłociste pierścionki, w lewe ucho wraził kolczyk z wielkim szkarłatnym guzem, zaś na jego szyi pyszniły się trzy grube złote łańcuchy. Z zawodową biegłością zbójca oszacował tę fortunkę i zacmokał w uznaniu wargami. Jednak mimo całego przepychu, znać było, że lata spędzone na Półwyspie Lipnickim nie obeszły się łaskawie z bratem starego Smardza. Przez lewy policzek, od oka aż do zakrzywionej brody biegła mu szeroka szrama po cięciu mieczem, a z prawego ucha został jedynie wystrzępiony kikut. Na domiar złego, połamany w kilku miejscach nos Jastrzębca zrósł się wedle woli i rozpłaszczył, utrudniając oddychanie. Słowem, była to twarz człeka ciężko doświadczonego i przedwcześnie postarzałego.

– Ktoście są? – spytał na koniec Jastrzębiec, popatrując ku nim bystro. – Ale moja rada, byście bez dobrego powodu głowy mi nie zaprzątali, bom dziś wielce niecierpliwy.

– Tedy może wam humor poprawimy – odezwał się od drzwi Koźlarz. – Witajcie stryju i wybaczcie, żeśmy was nieobyczajnie w komorze naszli. Rzekłby wasz człowiek, żeście z niewiastą, poczekalibyśmy, póki nie skończycie.

– Koźlarz! – Jastrzębiec uśmiechnął się, ukazując puste miejsce po prawym, górnym zębie i przygarnął bratanka, co czyniło wrażenie dość zabawne, bowiem sięgał mu nie wyżej, niż do połowy ramienia. – A to dopiero nowina! Dalejże, poznakom mnie z towarzyszami, a wy, waszmościowie – pokłonił się czołobitnie przed gromadką – wybaczcie prędkie słowo i zapomnijcie urazę. Nie wyglądalim was tak rychło, a w dziczy człek grubieje ze szczętem i obyczaje szlacheckie traci. Nadto doszła nas dzisiaj wieść o kamratach naszych od Pomorców zasieczonych, tośmy strapieni i do gniewu skorzy. Zda się, trzeba będzie Wężymordowych pachołków od nowa nauczyć, kto na Lipnickim Półwyspie włodarzy.

Podczas owej przemowy oczy Jastrzębca nie przestawały chodzić, szacując ich skrupulatnie. Powitał kolejno Zwajców, pokornie sumitując się z wcześniejszego afrontu, wiedźmę uszczypnął w policzek i bardzo dwornie powinszował nadobności, Przemękę niczym starego druha uściskał, Kostropatkę z należytym uszanowaniem w rękę ucałował. Jednakowoż jego wesołość wydała się zbójcy dziwnie przewrotna, jakby pod układnymi słowy kryło się coś zgoła odmiennego. Niby radował się z przybycia bratanka, Zwajców zrazu obwołał sojusznikami i pod ich komendę się oddał, lecz Twardokęsek wyczuwał, że ów mały człowieczek nie tylko nie spodziewał się przybycia Koźlarza, ale też nie wyglądał go z nadmiernym zapałem. Nie dziwota, pomyślał cierpko, toć on zawdy był tutaj pan, a ninie przyjdzie mu przed młodym klękać i pierwszeństwa ustępować.

Tymczasem Jastrzębiec nie przestawał gadać, wypytując ich ciekawie o spichrzański karnawał i wędrówkę przez pogranicze, przeklinając Pomorców i obiecując wielką ucztę dla uczczenia znakomitych gości. Tę ostatnią myśl Suchywilk uciął nieco niepolitycznie – ale też znać było po nim, że mimo gładkich słów jest do głębi urażony przyjęciem i rychło nie zamierza puścić go w niepamięć.

– Wybaczcie, panie – rzekł sucho Zwajca – aleśmy od wielu dni w drodze i nie biesiady nam w głowie, jeno wypoczynek popod dachem, na suchym posłaniu, kęs chleba i sen należyty. Będzie jeszcze sposobniejsza chwila, by świętować. A jeśli istotnie chcecie nam zaszczyt uczynić, tedy pozwólcie, że wedle północnego obyczaju biesiadę urządzimy. Po zwajecku.

Jastrzębiec skrzywił się nieznacznie, rozumiejąc, że go Suchywilk odprawił. Jednak przeważyła rozwaga.

– Jako sobie życzycie, mości kniaziu – uśmiechnął się łaskawie. – Jeno mię pierwej w waszym obyczaju objaśnijcie, byśmy przez nieuwagę a nieświadomość jakiego despektu nie uczynili.

– Obyczaj prosty i nieuczony – wzruszył ramionami Suchywilk – bośmy ludzie siermiężne. Najpierw trza nieprzyjaciół bić, potem świętować, nie w odwrotnym porządku.

Oczy Jastrzębca zwęziły się ze złości i nagle zbójca zrozumiał, dlaczego nadano mu właśnie to imię. Poharatana twarz zmieniła się w jednej chwili, przybladła nieco i stężała. Wciągnął ze świstem powietrze, nozdrza chodziły mu niecierpliwie. Zwajecki kniaź też wyprostował się, prawie omiatając głową belki powały i z wolna opuścił rękę do pasa. Jastrzębiec jednak pohamował się w porę.

– Prawiście, mości kniaziu – rzekł chłodno. – I zadbam, byście mi więcej pomiędzy mymi ludźmi o wodzowskim obowiązku nie przypominali. Jutro skoro świt poprowadzę wycieczkę na Pomorców, skoro wam podobna zabawa nad uczty droższa. Machną! – krzyknął ku kobiecie, która podczas pogawędki usilnie próbowała wcisnąć się w róg za piecem. – Pokaż naszym miłym gościom drogę do świeżej chaty a żywo! Wy zostańcie! – rzucił ku Koźlarzowi. – Musim jeszcze pomówić.

I na tym się spotkanie skończyło. Machną poprowadziła ich na powrót tą samą drogą, czujnie oglądając się za siebie i ponaglając do pośpiechu. Zbójca próbował zagadać do niej przyjaźnie, ale kiedy zapytał o Jastrzębca, niewiasta tylko spuściła głowę i wymamrotała kilka niewyraźnych słów. Pozwolili więc zawieść się do pustego obejścia na skraju obozowiska. Ledwo weszli na podwórze, Machną pierzchła, łyskając spod spódnicy grubymi, czerwonymi nogami.

Na dworze ściemniło się do reszty, przy czym zaczął mżyć drobny, uporczywy deszczyk, a nikt nie kwapił się z dalszymi powitaniami. Rozpalili więc ogień w kominie i zabrali się za oporządzanie obejścia, bowiem Suchywilk oznajmił z mocą, że nie zamierza układać się do snu w podobnym barłogu. Posłania zgodnie wyrzucono na podwórze; były tak przegniłe i zarobaczone, że nawet na Przełęczy Zdechłej Krowy nie oglądano podobnych. Wiedźma żwawo uwijała się z miotłą, Przemęka krzątał się przy wydobytym z juków kociołku, doglądając polewki, Zwajcy poszli narąbać więcej drew, zaś karzeł próbował rozpalić na podwórcu ognisko w stercie pogruchotanych sprzętów, ale deszcz skutecznie dusił płomienie. Zbójca uznał, że świetnie sobie poradzą bez niego i ruszył na poszukiwanie Szarki. Domowe roboty nigdy nie kusiły go nadmiernie.

Jakże może się dziać, myślał sobie, idąc powoli w wieczornym dżdżu, żeby pan z panów, książę prawdziwy, królewska krew, gnił w podobnym chlewie? Toż jak człek spojrzy na zwajeckiego kniazia, znać w nim i dostojeństwo, i powagę, i postawę wojenną. Tymczasem tutaj wszystko prawdziwie, jako Bogoria gadał. Pan mały a plugawy, nikczemność na gębie ma wypisaną, co musi być rzecz dziedziczna w całym tym parszywym żalnickim rodzie. No, ciekawym, o czym teraz z Koźlarzem rozprawiają.

Deszcz szumiał cicho w gałęziach sosenek, kiedy zastanawiał się, co też w tym wszystkim odgadnie Szarka. Zechce dziewka uśmiechnąć się przymilnie, pomyślał z nadzieją, a udobrucha Suchywilka niezawodnie i na nowo skłoni do rozmowy z Jastrzębcem. Taki szmat świata gnała za żalnickim wypędkiem, toć nie po to, żeby się teraz mieli ze Zwajcami powyrzynać. A może być, jeszcze się nam jutrzejsza wyprawa na dobre obróci. Bo nawet Bogoria przyznawał, że Jastrzębiec jest w mieczu przedni praktyk, a Suchywilk wojenne ludzie kocha. Może się dogadają…

Ani spostrzegł, jak ścieżka doprowadziła go na sam skraj morza. Wyszedł na wysoką skarpę, wiatr smagnął go po twarzy. Zaraz potem, poprzez szum deszczu i fal uderzających o brzeg usłyszał dźwięk żmijowej harfy.

99
{"b":"89146","o":1}