Na skraju urwiska rosła potężna sosna, wiatr i morze wyrwały sporo piasku spod jej korzeni, tak że sterczały teraz nad ziemią, oplatając całą skarpę, niczym rozłożyste, poskręcane robaki. Ciemny płaszcz Szarki niemal roztapiał się w ciemności, lecz jasna witka włosów połyskiwała na plecach jak żywy ogień. Siedziała oparta o pień drzewa, z twarzą uniesioną ku górze, przesuwając palcami po strunach. Melodia była tak cicha, że splatała się w jedno z szumem deszczu i fal. Zbójca przystanął, czując, jak coś znienacka chwyta go za gardło – żmijowa harfa zdawała się płakać w jej palcach.
Stał zasłuchany, otumaniony melodią, z ramionami martwo opuszczonymi wzdłuż boków, zapomniawszy zarówno niegodne powitanie w Jastrzębcowym obozowisku, jak i własne znużenie – zupełnie jak na Kanale Sandalyi, kiedy Szarka śpiewała z szaloną morską boginką, wyrywając ich zagładzie. Wówczas również padał deszcz i czuł na twarzy własne łzy. Znów to robi, pomyślał z jakąś odległą, przytłumioną złością. Robi to za każdym razem.
Jednak nie był naprawdę zły, nawet wówczas, kiedy melodia przycichła wreszcie i zamarła. Wśród korzeni sosny coś poruszyło się nieznacznie. Zbójca wytężył wzrok i wstrzymał dech ze zdumienia. Chmury nie pozostawiły na niebie ani jednej gwiazdy, a deszcz gęstniał coraz bardziej i najpewniej nie dostrzegłby ich wcale, gdyby nie ów drobny ruch. I prośba, wypowiedziana w języku, którego nie rozumiał. Kilka słów wysokich i dźwięcznych, jak krople dżdżu rozpryskujące się na zwierciadle. Szarka znów targnęła strunami żmijowej harfy. Ukryte w korzeniach sosny morszczynki słuchały jej pieśni.
Zbójca prawie nie widział ich poprzez zasłonę deszczu. Nie wiedział, czy ich niewieście ciała naprawdę wieńczą rybie ogony, czy mają włosy we wszystkich odcieniach morza, jak Sandalya, która zamierzała zatopić ich okręt. Nawet nie próbował podejść bliżej. Po prostu stał na brzegu Wewnętrznego Morza, w swych butach z żółtej świńskiej skóry po kostki w mokrym piachu wśród cudowności, o których wcześniej słyszał jedynie od bardów i żebraków.
Wysoko na skarpie Szarka zagrała wibrującą nutę i jej śpiew dołączył do melodii. Zrazu trwożliwie i cicho, jedna z sorelek uniosła głos, splatając go w jedno z pieśnią harfy. Kolejno, wodne boginki zaczęły śpiewać, aż melodia spotężniała niczym morski przypływ. Przez chwilę miał wrażenie, jakby przez wąską szparę w uchylonych drzwiach zaglądał do obcej izby – bo dlaczegóż dzieci Wewnętrznego Morza miałyby śpiewać dla kogoś, kto był zbójcą z Przełęczy Zdechłej Krowy? Poprzez deszcz i własne łzy patrzył ku nadmorskiej sośnie, ku dziewczynie, w której żyłach płynęła krew Iskry, młodszej siostry bogów, i słuchał żmijowej harfy, ostatniej z takich harf w Krainach Wewnętrznego Morza i całym wielkim świecie.
Kiedy umilkła, poczuł, jakby coś odebrano mu bezpowrotnie, jakby wszystkie żmijowe harfy odeszły wraz z melodią, aby nigdy nie odezwać się na nowo. Poczucie straty było tak dojmujące, że bez zastanowienia targnął się ku nim, wyciągając z piachu ciężkie buty i byłby pewnie pobiegł ku Szarce, gdyby spłoszone morszczynki nie zaczęły uciekać. W korzeniach sosny zakotłowało się, jasne kształty pomknęły ku wodzie, a potem nie było już zupełnie nic prócz spienionych fal, piasku i deszczu.
– Twardokęsek? – wydało mu się, że Szarka uśmiechnęła się w ciemności, więc przysiadł obok niej na chłodnym, wilgotnym korzeniu, blisko, prawie dotykając jej ramienia.
Po tym wszystkim, co zobaczył i usłyszał, nie potrafił znaleźć żadnych słów, więc tylko siedzieli długo, słuchając szumu dżdżu i morza.
– Nie myślałam, że przyjdą… do mnie – powiedziała wreszcie rwącym się, udręczonym głosem. – Obiecaj mi… obiecaj mi, Twardokęsek, że nie odstąpisz wiedźmy. Gdybym odeszła.
Otworzył usta, żeby obrugać ją za podobną głupotę, bo niby dokąd miała jeszcze iść, skoro odnaleźli jej ród i ojca niegdyś utraconego, i dziedzictwo niemałe? Jednak mogła to zrobić, bardzo dobrze wiedział. Przecież zostawiła za plecami Servenedyjki z ich przepowiednią i odwiecznymi wędrówkami przez krainy niewiernych. Ani się za siebie obejrzała, wspomniał zbójca, precz poszła, niby od złego, choć mogły jej otworzyć Krainy Wewnętrznego Morza niczym ostrygę. Skoro więc wówczas nie zawahała się ni chwili, czemu przy nich miałaby zostać dłużej?
– Ciii – położyła mu palce na ustach. – Obiecaj.
Nie umiał się z nią kłócić, kiedy popadała w podobny nastrój, zaś żmijowa harfa połyskiwała u jej stóp na jasnym morskim piasku. Przełknął ślinę i skinął głową; nic więcej nie potrafił z siebie wydobyć.
– Dobrze – w jej głosie zabrzmiała ulga. – Teraz opowiedz o Jastrzębcu.
Odchrząknął nieznacznie i zrobił, jak kazała, choć nie przyszło mu to łatwo. Później jednak złość wróciła i opowieść poczęła się toczyć jak garść drobnych, obłych kamyczków.
– Źle się dzieje w Jastrzębcowej kompanii, bardzo źle – dokończył posępnie. – Co gorzej jeszcze wróży całej żalnickiej rebelii.
– Mylisz się, Twardokęsek – powiedziała cicho Szarka.
– I rychło się o tym zapewne przekonamy. Że im gorzej, tym lepiej.
Potrząsnął tylko głową: nie miał ochoty się z nią swarzyć. Wciąż czuł na ustach dotyk jej palców, wilgotnych od deszczu. I miło mu było tak siedzieć nad brzegiem Wewnętrznego Morza, którego nie oglądał nigdy wcześniej i nie marzył nawet, aby miał kiedyś zawędrować tak daleko. Jesień, pomyślał, rychło przyjdzie jesień, a potem sztormy zanikną Cieśniny Wieprzy na wiele zimowych miesięcy. Była wiosna, jakeśmy się naszli na drodze prowadzącej do pałacu dri deonema, daleko na południu. Całe lato szliśmy przez Krainy Wewnętrznego Morza, przez caleńki wielki świat, od Gór Żmijowych aż po Lipnicki Półwysep. Kto by pomyślał? Zdałoby się jaki dach solidny znaleźć, nim nastanie czas jesiennych pozdrowień i chłodów. Nim nadciągnie zima…
W uszach zadźwięczała mu stara kopiennicka piosenka o poszukiwaniu jasnej wody Ilv pośród dalekiej północy – o krach topniejących na morzu, kiedy zima obraca się we wiosnę, o odległym biciu dzwonów spod lodowych tafli, o koźlim zielu ukrytym w spróchniałej dziupli starego dębu. I o wędrowcach, dla których nigdy nie nastanie wiosna, gdyż zima na dobre odmieniła ich żelazem i lodem.
– Zagracie dla mnie jeszcze? – poprosił szorstko.
Usłuchała, nie wiedział czemu – dźwięk harfy i głos dziewczyny splecione w jedno popłynęły wysoko nad brzegiem. Pomyślał wtedy, że mógłby tak siedzieć całą wieczność, w wilgotnym mroku, czując prawie na ramieniu jej dotyk. Przypomniały mu się wizerunki skrzydlatych węży nieba, wymalowane na dumnych spichrzańskich chorągwiach, które niesiono w tamtym odległym karnawale. Spłonęła, pomyślał, najświętsza, pradawna chorągiew, przechowywana w świątyni Nur Nemruta, spłonęła na placu przed świątynią, rebelianci Rutewki wrzucili ją w ogień. Nie sądził, aby podobny obrót sprawy uraził zanadto żmijów, gdyby wciąż chadzali po powierzchni Krain Wewnętrznego Morza: powiadano, że ich samych uczyniono z niebieskiego ognia. Jednak nagle zrobiło mu się dziwnie żal – i wymordowanych żmijów, i umilkłych harf, nawet zburzonej wieży Nur Nemruta.
Urwała. Miała nieznośny zwyczaj ucinać melodię w pół dźwięku, jakby nie miało znaczenia, czy dogra ją do końca.
– Chciałeś ze mną mówić, książę? – spytała i dopiero wówczas zbójca spostrzegł, że na skraju ścieżki, dokładnie w tym miejscu, z którego on sam wypatrywał morszczynek, stoi ktoś jeszcze. Wysoka, ciemna postać żalnickiego księcia z mieczem na plecach.
Wściekła, rozdygotana złość chwyciła Twardokęska za gardło, przesłoniła oczy – jakby Koźlarz wyciągnął rękę po coś, co zbójca z dawna przywykł uważać za swoje. Bo też w istocie tak było: rudowłosa niewiasta w obręczy dri deonema wciąż napełniała go niemałym niepokojem, ale pomału przywykł uważać się za jej towarzysza. Miał prawo siedzieć u boku Szarki i słuchać pieśni żmijowej harfy, on jeden, który przyniósł ją pokrwawioną do opactwa Cion Cerena i spalił dla niej najpiękniejsze z miast Krain Wewnętrznego Morza. Miał prawo, okupione katownią w Wiedźmiej Wieży i nocną ucieczką przed hordami rozszalałych szczuraków. A zwajecki wypędek nie miał prawa okradać go z jego pieśni. Zacisnął palce na rękojeści noża, ale Szarka lekko położyła mu dłoń na ramieniu. Jakby uspokajała konia, pomyślał z wściekłością, lecz usłuchał; spośród innych rzeczy przywykł również słuchać jej rozkazów i była to dla herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy nielicha nowość.
– O czym chciałeś ze mną mówić, książę? – powtórzyła płaskim głosem. – O umierających bogach?
– Nie muszę, pani – odpowiedział; podszedł bliżej i stanął obok nich nie dalej niż o wyciągnięcie ramienia. – Bogowie umierają w twoich pieśniach.
– Och – Szarka uniosła się lekko.
Koźlarz wyciągnął rękę, oparła się o nią nieznacznie, przeszła nad korzeniem sosny. Stali naprzeciw siebie, oboje wysocy i jasnowłosi, na brzegu Wewnętrznego Morza. Twardokęsek popatrzał na żmijową harfę, opartą o sosnę obok jego buta, i zdjęła go taka wściekłość, że przez chwilę miał ochotę ją kopnąć z całej siły, roztrzaskać na drobne szczapy wraz ze wszystkimi uwięzionymi w strunach melodiami i pamięcią o skrzydlatych wężach nieba.
Żadne z nich nie spojrzało na niego, zupełnie jakby go wcale tam nie było, jakby na całym wielkim świecie nie było nic prócz ich dwojga na mokrym piasku, na skraju morza. Drobne, krótkie włoski na karku zbójcy zjeżyły się, jakby ogarnęła go nagła zimnica, a przecież nawet on nie potrafił przerwać ciszy, kiedy tak stali, patrząc na siebie poprzez deszcz. Nie wiedział, czemu. Toć wędrował z nimi od wielu dni, dzielił strawę i połajanki, suszył kapotę nad tym samym ogniem i drwa pospołu rąbał, przed wspólnym wrogiem uciekał i razem śmiali się z karlich sprośności. Nigdy wcześniej jednak nie spojrzał na nich podobnym wzrokiem, nie czuł równego onieśmielenia. Jakby trwali połączeni pośrodku przezroczystej sfery, dokąd nie potrafił sięgnąć. Poza światem. Krew nieśmiertelnej Iskry, która zeszła w ludzkie siedziby, i książę z rodu starego jak żalnickie puszcze.
Cała zwyczajność opadła z nich jak niepotrzebna, zeschnięta łuska, jak język gościńca, który obydwoje przybierali na zawołanie, lecz który naprawdę nie był ich językiem. A w tym miejscu, naznaczonym śpiewem sorelek i głosem żmijowej harfy, nie pozostało nic zwyczajnego. Tylko wspomnienie umierających bogów i dawno zagubionych ścieżek, które znów otwierały się przed jego oczami.